chennymi

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Jego wyprowadzenie jest intuicyjnie bardzo przekonywające: utożsamia on entropię z nieładem, wykazuje - przekonywająco i poprawnie - że bezładne stany gazu w pojemniku...
»
153 Niekonsekwencje dostrzega A...
»
przyłączyć się do nieprzyjaciół...
»
Zaczynamy pseudonaukową godzinę bajek!Czytam więc, że około 2800 r...
»
niejedno serce biło trwogą i że nie tylko w mieście, nie tylko w tym kącie kraju, ale i w całej Rzeczypospolitej patrzono na ten samotny okop, otoczony powodzią...
»
H
»
63 Form the articulation for a [k] as in English car; hold it silently for a moment, then silently release it...
»
 M MAGNEZ (MG)Pierwiastek o właściwościach zasadowych - alkaliczny...
»
5
»
Pan JosĂŠ istotnie wyzdrowiał, ale bardzo stracił na wadze, mimo strawy, którą regularnie przynosił mu pielęgniarz, wprawdzie tylko raz dziennie, za to w ilości...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Zresztą często wychodziła tamtędy, musiała tylko unieść spódnicy.
─ Gdy kobieta jest dobrą matką, należy jej wszystko wybaczyć ─ rzekła sentencjonalnie pa-
ni Maloir znalazłszy się sam na sam z panią Lerat.
─ Mam osiemdziesiąt od króla ─ odparła pani Lerat, którą gra pasjonowała.
I obie bez pamięci pogrążyły się w kartach.
Ze stołu nie było jeszcze sprzątnięte; niewyraźna mgiełka wypełniała pokój, rozchodził się
zapach jedzenia i dym z papierosów. Panie zabrały się znowu do ssania cukru maczanego w
alkoholu. Już z dziesięć minut grały tak ssąc cukier, gdy na odgłos trzeciego dzwonka Zoè
weszła nagle i szturchnęła je poufale.
─ Słuchajcie, nie przestają dzwonić... Nie możecie tu zostać. Jeżeli przyjdzie wiele osób,
będzie mi potrzebne całe mieszkanie... No już, wynoście się!
Pani Maloir chciała skończyć partyjkę. Lecz ponieważ Zoè zrobiła minę, jakby zamierzała
rzucić się na karty, postanowiła przenieść się z grą gdzie indziej, niczego nie przewracając, a
pani Lerat zabrała z sobą butelkę koniaku, szklanki i cukier. Spiesznie udały się do kuchni,
gdzie siadły przy końcu stołu pomiędzy schnącymi ścierkami i szaflikiem, pełnym jeszcze
pomyj.
─ Więc mówiłyśmy trzysta czterdzieści... Teraz pani kolej.
─ Wychodzę w kiery.
Gdy Zoè wróciła, były znowu pochłonięte grą. Po chwili milczenia, gdy pani Lerat tasowała
karty, pani Maloir spytała:
─ Kto przyszedł?
─ Och, nikt godny uwagi ─ odparła służąca niedbale. ─ Młodziutki chłopiec... Chciałam go
odprawić, ale jest taki ładny, jeszcze bez zarostu, ma niebieskie oczy i dziewczęcą twarzycz-
kę. Więc mu ostatecznie powiedziałam, żeby zaczekał... Trzyma w ręku ogromny bukiet i za
nic nie chce go odłożyć. Ten smarkacz powinien jeszcze chodzić do szkoły i obrywać klapsy.
Pani Lerat poszła po karafkę z wodą, żeby przygotować grog. Cukier wywołał pragnienie.
Zoè szepnęła, że ona także skosztowałaby chętnie. Mówiła, że czuje w ustach gorycz jakby z
żółci.
─ A gdzież tkwi ten malec? ─ spytała pani Maloir.
─ Ano tam, w tylnym pokoiku, tym nieumeblowanym... gdzie jest tylko stół i kufer mojej
pani. Tam lokuję takich nicponiów.
Mocno cukrzyła grog, gdy nagle, na dźwięk dzwonka elektrycznego, skoczyła na równe no-
gi. Psiakrew! Nie można spokojnie wypić! Jak się zacznie dzwonienie, to już jest urwanie
głowy. Ale pobiegła otworzyć. Po chwili, na pytające spojrzenia pani Maloir, odpowiedziała:
24
─ To tylko bukiet.
Pokrzepiły się wszystkie trzy, przepijając do siebie. Kiedy Zoè sprzątnęła wreszcie ze stołu i
przyniosła talerze do zlewu, odezwały się dalsze dwa dzwonki. Ale to nie było nic godnego
uwagi. Informowała kuchnię dokładnie, dwa razy pogardliwie powtórzyła:
─ To tylko bukiet.
Tymczasem obie panie pomiędzy jedną bitką a drugą wybuchały śmiechem słysząc od Zoè,
jakie miny robią w przedpokoju wierzyciele na widok przysyłanych kwiatów. Pani znajdzie
swoje bukiety na gotowalni. Szkoda, że kwiaty tyle kosztowały i że nie można dostać za nie
nawet dziesięciu su. Ile to straconych pieniędzy.
─ Ja ─ rzekła pani Maloir ─ chciałabym mieć codziennie to, co mężczyźni wydają w Paryżu
na kwiaty dla kobiet.
─ Ho! ho! Też mi skromna ─ szepnęła pani Lerat. ─ Mnie wystarczyłoby choćby to, co wy-
dają na szpagat do wiązania kwiatów... Moja droga, sześćdziesiąt z damy.
Była za dziesięć minut czwarta. Zoè, zdziwiona, nie mogła zrozumieć, dlaczego pani tak
długo nie wraca. Zwykle, gdy musiała wyjść po południu, załatwiała to migiem. Lecz pani
Maloir oświadczyła, że nie zawsze można wszystko zrobić tak, jak się chce. ─ Bywają prze-
cież przeszkody w życiu ─ oświadczyła pani Lerat. Trzeba poczekać. Jeżeli jej siostrzenica
się spóźnia, widocznie zatrzymały ją jakieś sprawy, prawda? Zresztą im to nie przeszkadza
wcale, w kuchni czują się świetnie. A ponieważ nie miała już kierów, rzuciła karo.
Znowu odezwał się dzwonek. Zoè weszła cała w płomieniach.
─ Wiecie co, przyszedł gruby Steiner! ─ powiedziała w drzwiach, ściszając głos. ─ Wpa-
kowałam go do saloniku.
Pani Maloir zaczęła opowiadać o bankierze pani Lerat, która nie znała tych panów. Czyżby
miał zamiar porzucić Różę Mignon? Zoè potrząsała głową, bo przecież wiedziała niejedno.
Ale znowu musiała pójść otworzyć.
─ A to ci dopiero awantura ─ szepnęła wracając. ─ Przyszedł murzyn! Chociaż mu tłuma-
czyłam, że pani wyszła, wlazł do sypialni... Spodziewałyśmy się go dopiero dziś wieczorem.
Piętnaście minut po czwartej Nany jeszcze nie było. Cóż takiego mogła robić? To nie było
rozsądne. Znowu przyniesiono dwa bukiety. Zoè, strapiona, zajrzała, czy jest kawa. Panie na
pewno chętnie napiłyby się kawy; to by je orzeźwiło. Przyrośnięte do krzeseł już zasypiały,
sięgając ciągle tym samym gestem po karty. Wybiło wpół do piątej. Stanowczo pani coś się
stało, szeptały między sobą.
Raptem pani Maloir zapominając się oświadczyła głośno:
─ Mam pięćset!... Dużą piątkę atutową!
─ Cicho! ─ rzekła Zoè gniewnie. ─ Co pomyślą wszyscy ci panowie? W ciszy, jaka zapa-

Powered by MyScript