— O! Jakie bojowe! — w głosie Francuza zabrzmiała ironia. — Kto panu je nadał? — Towarzysze. — Nie wątpię, nie wątpię… Ale powiedziałbym o nich raczej: clochardzi. — Clochardzi? Pierwszy raz słyszę to słowo. — A prawda… Nie zna pan francuskiego. To tacy, co siedzą w dzień w swoich śmierdzących norach, za to w nocy panoszą się po ulicach i… — Aha! — przerwał traper. — Zapewne myśli pan o opryszkach i im podobnej hołocie? — Tak — potwierdził generał. — Pffttf, pffttf… Splunął tak blisko głowy oficera, że ten cofnął się z obrzydzeniem i, bardziej zdziwiony niż zły, zawołał: — Człowieku, co ci strzeliło do głowy?! Nie wiesz, z kim rozmawiasz? — Wiem aż za dobrze. — Proszę więc zachowywać się przyzwoicie! Wracając do rzeczy. Kim byli pańscy kompani? — Kompani? Ależ mówi pan dziwnym językiem! Kalkuluję jednak, że idzie o moich towarzyszy? — Tak. — Dzielne chłopy, którzy jednakowo traktują ludzi, choćby byli generałami i zwierzęta. Myśliwi, traperzy, squatterzy i Indianie. Trzeba panu wiedzieć, że chyba nie znajdzie się człowieka prerii, który by nie miał przezwiska. Jeden przybiera je od jakiegoś przymiotu, inny od cechy fizycznej czy szczególnego znaku. Największą moją zaletą jest nos. Czyż można się dziwić, że te urwipołcie nazwały mnie Sępim Nosem lub Sępim Dziobem? — A więc jest pan traperem? Czy zawsze zajmował się pan tylko myślistwem? — Nie tylko. Jeszcze jadłem, piłem, spałem, cerowałem sobie spodnie, żułem tytoń, nie stroniłem od kobiet, gdy zdarzyła się okazja… — Żartuje pan sobie ze mnie? — Nie. — Nie radziłbym! Zna pan Juareza? — Owszem, bardzo dobrze. — Walczył pan pod jego rozkazami? Przeciw Francuzom? — Tak. Oni walczyli przeciwko mnie, ja przeciw nim. — Zabijał pan moich rodaków? — Być może. Podczas walki trudno biegać za kulami i patrzeć, w kogo trafiają. — Brał pan udział w bitwie pod Cena Sonores? — Tak. — Zna pan tych żołnierzy? — wskazał na trzech dragonów, stojących pod ścianą. Sępi Dziób przyjrzał im się badawczo: — Trudno powiedzieć, że znam. Ale niedawno widziałem ich za miastem, w obozie. — Twierdzą, że w tamtej bitwie strzelał pan bardzo celnie. I to do naszych! — Cieszy mnie ta ocena. Dobry strzelec z przykrością dowiaduje się, że pudłował. — Dosyć tych błazeństw! — rozzłościł się generał. — Tu chodzi o śmierć i życie! Strzelał pan do Francuzów, jest pan więc mordercą. — Czyżby? Jestem żołnierzem jak ci pańscy ludzie, którzy na mnie donieśli, nie zaś mordercą. — No, niech panu będzie. Wycofuję to słowo. Ale jest pan buntownikiem i zgodnie z cesarskim dekretem będzie pan rozstrzelany. — Ja buntownikiem? Panie generale! Proszę przeczytać ten dokument. Wyciągnął z kieszeni jakieś papiery i jeden podał generałowi. Rzuciwszy nań okiem, Francuz zawołał: — Więc był pan kapitanem amerykańskich dragonów? — Tak. Można nim zostać mimo długiego nosa. Generał puścił tę uwagę mimo uszu. — Ale przyłączył się pan do meksykańskiej bandy. — Jak pan śmie nazywać bandą wojsko Juareza?! Proszę zapoznać się z tym jeszcze — podał drugi dokument. — To patent wystawiony przez Juareza, że jestem dowódcą ochotniczej kompanii strzelców. Genarał wzruszył ramionami. — A więc walczył pan pod Juarezem, mimo że jest pan oficerem armii Stanów Zjednoczonych! Dla mnie zasługuje pan na jedno tylko miano: dezertera! — Nawet gdybym uciekł, odpowiadałbym wyłącznie przed moim prezydentem. Ale prawda jest taka, że dostałem bezterminowy urlop. Prezydent pozwolił mi walczyć z Juarezem. Oto kolejny dowód — wyciągnął trzeci papier. — Znalazł się pan jednak u nas! Zakradł tutaj! Jest więc pan szpiegiem! — Ja szpiegiem?! Co za bzdura! A w dodatku zostałem zdemobilizowany. Proszę przeczytać ten dokument. Generał rzucił nań okiem. — Rzeczywiście — powiedział — Juarez zwolnił pana ze służby. Nie zmienia to jednak istoty rzeczy. — Czy każdy obcy, przebywający w pobliżu waszych wojsk, jest uważany za szpiega?
|