Mówił, że dziennikarz czy jeszcze nie dziennikarz. Sam wiesz, że ja tego miejskiego akcentu nie trawię. Nie szło po prostu wyrozumieć. – I co on? Poszedł w diabły? – Nie. Najpierw robił zdjęcia we wsi, ale go pogonili, a teraz czeka na ganku, aż wrócisz. – No cóż. W takim razie trzeba iść – mruknął Jakub, wstając zza stolika. Dopił piwo i trzasnął kuflem o ścianę. Na szczęście. – Barman! – zakrzyknął. – Jestem ajentem – jęknął ajent zza lady. – Tyle razy cię, Jakub, prosiłem... – Konia! W pięć minut później osiodłana chabeta czekała przed lokalem. Wędrowycz zręcznie wskoczył na siodło i pokłusował w ciemność. Klacz, uderzona w boki obcasami gumofilców, zręcznie przeskoczyła płot i opadła na podwórze. Jakub zeskoczył z siodła. Nieznajomy siedział na ganku. Drzemał wyraźnie. Staruszek uśmiechnął się lekko, wyciągnął zza paska odrapany rewolwer i strzelił dziennikarzowi nad uchem. Ten poderwał się, a widząc przed sobą uzbrojoną postać w czarnej esesmańskiej kurtce, przeżegnał się odruchowo. – Hy, znaczy, religijny człowiek – mruknął Jakub. Gość, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, wyciągnął dłoń na powitanie. – Jestem Radosław Tomaszewski... – A ja jestem Wędrowycz, Jakub Wędrowycz – oświadczył gospodarz z godnością. Złapał gościa za rękę, uścisnął, a potem odwrócił ją grzbietem do dołu i popatrzył na linie. – Hy. Ciekawe rzeczy tu napisane. Ale to i owo trzeba by poprawić – mruknął... – Najlepiej brzytwą albo kawałkiem szkła... – Napisałem list, że przyjadę. – A, list – mruknął egzorcysta. Z kieszeni wydobył strasznie pomiętą kopertę. Była jeszcze ciągle zaklejona. W cholewy buta wyciągnął bagnet i rozpruł ją artystycznie. Przez chwilę wpatrywał się w równe rządki liter. – To znaczy twój list? – Pokazał papier przybyszowi. – Nie, to z urzędu skarbowego. – Tomaszewski rzucił okiem na blankiet. – Tu piszą, że przyślą policję. – A niech spróbują. – Egzorcysta rzucił papier na ziemię i jął przeszukiwać kieszenie. Niebawem znalazł kawałek następnego pisma. – To chyba był twój – mruknął. – Dobry papier do skrętów. Cholera, chyba zapomniałem wcześniej przeczytać... Najlepiej opowiedz własnymi słowami. I nie stójmy tak. – Nacisnął klamkę otwierając drzwi. Z wnętrza domu powiało wonią dawno niepranych skarpetek, ogryzionych kości, rdzy oraz myszy. Jakub zapalił światło i myszy uciekły. Reszta została na miejscu, chociaż skarpetkom niewiele brakowało, by pobiec śladem gryzoni. – To jaka gazeta cię nasłała? – zagadnął gospodarz. – Tygodnik Obleśne Nowinki – odpowiedział natychmiast przybysz. – Obleśne nowinki... – wycedził Jakub. – Hmmm. Dawno nie zrobiłem nic specjalnie obleśnego, ale jeśli przywiozłeś viagrę, to tu po sąsiedzku mieszkają takie młode dupcie... – Mam coś bardziej ekologicznego. – Tomaszewski sięgnął do torby i wydobył butelkę z żółtawym płynem, w którym pływały drewniane szczapki. – Bimber? – Wędrowycz ocenił zawartość okiem fachowca. – Sam destylowałem – pochwalił się gość. – De... co? – Pędziłem. – Tomaszewski spopularyzował termin fachowy. – Pędzi, znaczy, swój... – mruknął do siebie Jakub i popatrzył życzliwiej na gościa. Bez słowa postawił na stole dwie musztardówki i wziął butelkę od dziennikarza. – Po co te patyki? – Popatrzył pod światło. – To dębowe drewno, dodaje smaku – wyjaśnił Tomaszewski. – Zobaczymy... – Jakub wprawnym cięciem bagnetu odrąbał szyjkę butelki razem z korkiem. Nalał. – Za interes – wzniósł toast dziennikarz. – Niech będzie interes. – Wędrowycz wypił i mlasnął. – Czysty ten bimber, prawie jak sklepowa wódka – stwierdził. Tomaszewski spokojnie opróżnił swoją musztardówkę. – Musi być czysty – odparł. – Destylowałem według matematycznego wzoru... Jakub omal się nie zakrztusił. – Mogę zapisać. – Dziennikarz nie zwrócił uwagi na gospodarza. Wyjął kartkę, długopis i zrobił sobie trochę miejsca, przegarnąwszy kości na środek stołu. Napisał: „C=- 0,0984T2+13,78T-389,7”. – Co to takiego? – Wędrowycz z powagą podrapał się w głowę. – Na podstawie tego wzoru, mierząc temperaturę pary zacieru na wejściu do chłodnicy, obliczamy moc skraplającego się w danej chwili destylatu w procentach masowych – wyjaśnił Radosław. – Potem trzeba to jeszcze uśrednić albo lepiej scałkować metodą trapezów i uzyskujemy moc gotowego bimbru. To równanie kwadratowe, zwane Parabolą Przewodasa, jest fragmentem krzywej równowagi fazowej dla układu alkohol-woda. Daje prawidłowe wyniki w zakresie temperatur 79-99 stopni Celsjusza. Jakub namyślał się chwilę, po czym wreszcie zrozumiał. – Nu, znaczy, z matematyki też można pędzić – stwierdził. – Tylko z kamienia nie utoczysz... – odrzekł filozoficznie Radosław. – Jak to nie?! – zaprotestował Jakub i wyciągnął litr karbidówki. Tomaszewski obudził się w sianie.
|