Pierścień wokół Rogera. Standardowa procedura. Pancerze do przodu, złączyć ramiona. Drugi szereg, bagnet na broń, przygotować się do odparcia tłumu. Marines zareagowali z mechaniczną precyzją, zwijając wyciągniętą kolumnę marszową w pierścień wokół jednostki dowodzenia. Opancerzona drużyna Juliana ustawiła się na wprost bramy miasta i podała broń do tyłu. Chromframowa wspomagana zbroja była w stanie podnieść pięciokrotność własnego ciężaru, a żadna znana mardukańska broń nie była w stanie jej uszkodzić, więc zwykłe uzbrojenie jedynie przeszkadzałoby marines w starciu z tłumem. Zaniedbana droga miała około dziesięciu metrów szerokości i biegła między dwoma wysokimi wałami, dzięki czemu kompania zablokowała ją jak korek. Za kolumną szła stosunkowo niewielką grupa – pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu Mardukan. Gdyby chciała połączyć się z tłumem wylęgającym z bramy, musiałaby stratować zboże po jednej lub drugiej strome drogi. To ich powstrzymywało – rolnicy traktowali swoje plony z szacunkiem. Kilku wieśniaków zaatakowało tylny szereg marines, próbując się przebić, lecz powstrzymała ich ściana nadstawionych bagnetów. Jeden z marines został paskudnie raniony cepem, ale jego towarzysze odpędzili Mardukan bez otwierania ognia. Drużyna w pancerzach wywołała poruszenie wśród nowo przybyłego motłochu z miasta. Najwyraźniej nie byli to rolnicy, ponieważ nie mieli oporów przed rozbiegnięciem się po polu, byli jednak również mniej agresywni niż grupa z tyłu. Rzucili kilka kamieni, ale ich główną bronią były pecyny odchodów. Opancerzeni marines szybko nauczyli się przed nimi uchylać po tym, jak jeden z cuchnących pocisków trafił Poertenę. Jego komentarz stał w jawnej sprzeczności z rozkazem starszego sierżanta, ale Kosutic uznała, że przymknie na to oko. Niektóre z klątw Pinopańczyka były przypadkowo tak trafne, że aż przyjemnie było ich posłuchać. Sytuacja jednak stała się patowa. Mieszkańcy miasta nie mogli przebić się przez drużynę Juliana, ale marines nie mogli również przejść przez nich nie używając siły, co skończyłoby się rozlewem krwi. Pahner poczuł pokusę, by to właśnie zrobić, kiedy deszcz kamieni i innych substancji stał się gęstszy, ale zabicie lub okaleczenie kilkudziesięciu obywateli miasta, nieważne, czy sprowokowane, czy nie, raczej nie zapewniłoby marines przychylności Q’Nkokan, z którymi zamierzali handlować. Z drugiej strony tłum demonstrantów, chuliganów czy kimkolwiek byli robił za dużo zamieszania, by ci, którzy odpowiadali w mieście za porządek, mogli zignorować to, co działo się pod główną bramą. Co oznaczało, że w każdej chwili... Z bramy wyszła nagle grupa Mardukańskich gwardzistów. Byli to pierwsi mieszkańcy planety, którzy mieli coś na sobie, i nawet Roger poznał, że to pancerze. Skórzane zbroje przypominały długie fartuchy, otwarte na plecach i podwójnie grube w krytycznych miejscach na piersiach i ramionach. Sięgały od barków do kolan; wymalowano na nich skomplikowane wzory heraldyczne. Każdy gwardzista niósł dużą okrągłą tarczę z żelaznym guzem. Zamiast mieczy czy włóczni uzbrojeni byli w długie pałki, przeznaczone najwyraźniej do rozpędzania zamieszek. Wpadli w tłum z marszu, nie zachowując żadnego szyku – każdy gwardzista wybierał sobie ofiarę i po prostu atakował. Tłum rozpierzchł się jak stado gołębi zaatakowanych przez jastrzębia, uciekając w głąb pól i za plecami żołnierzy do miasta. Gwardziści nie zwracali uwagi na uciekających, koncentrując się na tych, którzy próbowali stawiać opór lub nie uciekali dość szybko. Tych okładali bezlitośnie długimi ciężkimi pałami. Ich broń była tępa, ale kiedy skończyli, przynajmniej jeden Mardukanin na pewno nie żył. Jego czaszka została roztrzaskana jak arbuz, ale gwardziści zupełnie się tym nie przejęli. Odciągnęli zwłoki wraz z kilkoma innymi nieruchomymi ciałami – najpewniej nieprzytomnymi – na bok, po czym ustawili się między pierwszym szeregiem marines i bramą. Cord przeszedł przez kordon żołnierzy w towarzystwie Rogera i kilku bratanków. Pahner przewrócił oczami widząc, że książę idzie za szamanem, i wysłał w ślad za nim Despreaux z kilkoma ludźmi. Plutonowa machnęła ręką na sekcję Alpha i sześcioro marines pobiegło za Rogerem. Książę i Cord podeszli do przywódcy gwardzistów – a przynajmniej do tego z nich, który najbardziej krzyczał – i skinęli głowami. – Jestem D’Nal Cord z Plemienia. Przyszedłem mówić z waszym królem w sprawach traktatu. – Tak, tak – przerwał rnu opryskliwie gwardzista. – Witamy cię i tak dalej. – Spojrzał na stojących za Cordem marines i prychnął. – Gdzie znalazłeś takie basik? Jednym takim mogłaby się wyżywić cała rodzina! Usłyszawszy to Roger stanął w miejscu. Do tej pory nie przyszło mu do głowy, że chociaż Mardukanie nie byli większymi kanibalami niż ludzie, mogli nie uznawać ludzi za „ludzi”. Zamierzał wygłosić własną mowę razem z Cordem, ale sugestia gwardzisty odebrała mu na to ochotę. – Jestem asi ich wodza – powiedział zdecydowanie Cord. – Należą więc do mojego plemienia i mają być traktowani tak samo jak Lud. – No, nie wiem – nie zgodził się dowódca gwardzistów. – Wyglądają jak zwykli goście, więc powinni podpadać pod reguły przyjmowania kupców. Poza tym w murach miasta nie może przebywać więcej niż dziesięciu barbarzyńców na raz. – Hej – wtrącił się drugi gwardzista – bez pośpiechu, Banalk! Jeśli uznamy ich za kupców, to będzie znaczyło, że nie możemy ich jednak zjeść!
|