– Tak, tak. Powinienem się domyśleć. W końcu rozmawiałem w tamtym czasie dwa razy z pańską matką. Najpierw w parę dni po jego zniknięciu. Potem jeszcze raz, dwa miesiące później. Rozpaczliwie szukała kogokolwiek, kto wiedziałby coś na jego temat. Mój Boże –
plasnął się dłonią w czoło – przecież musiałem zauważyć, że jest w ciąży... – uderzenie wzbudziło w nim inne refleksje. – A właściwie z tego wszystkiego nawet się nie przedstawiłem. Nazywam się Jerzy Stręczyński i byłem, można powiedzieć, jednym z najbliższych przyjaciół pańskiego ojca. Naturalnie nie licząc Artura. Ale w końcówce osiemdziesiątego pierwszego roku Artur już nie żył – tu mężczyzna nieśmiało wyciągnął rękę, miękką, inteligencką.
Z jego zachowania Adam wyczuł, że spotkanie nie jest przypadkowe, a łysy facet wie coś, tylko nie jest pewien, czy dojrzał do wyjawienia swej wiedzy.
– Moglibyśmy porozmawiać? – zapytał przyjaźnie. – Bardzo interesuje mnie ojciec, którego nigdy nie poznałem, a każda nowa informacja...
– Ale nie tutaj – przerwał mu Stręczyński, czujnie rozglądając się dookoła. –
Przespacerujmy się.
Grzybowską dotarli aż do Jana Pawła II. Mimo że nastał już koniec października było dosyć ciepło, bezwietrznie, drzewa oszałamiały różnorodnością jesiennych barw. Przysiedli na jakimś murku. I wtedy Podlaski wyczuł spod taniej wody po goleniu lekki odór alkoholu.
– Jest pan uderzająco podobny do swego ojca – powiedział Stręczyński. – Silne geny. I chyba podobne zainteresowania.
– Co pan ma na myśli?
– Historia, własny rodowód. W ostatnim półroczu przed tym – jakąś sekundę szukał
właściwego słowa – zniknięciem nie interesowało go nic innego. Podejrzewam, że właśnie dlatego go dopadli.
– Kto go dopadł?
– Tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. Byłem zawsze tchórzem, konformistą, małym,
wiecznie przerażonym człowieczkiem, marzącym wyłącznie o świętym spokoju. Wtedy też zachowałem się jak palant. Najpierw obiecałem pomóc Maćkowi w penetrowaniu źródeł z lat okupacji, ale wystarczyło, że mnie postraszyli, dałem ciała...
– Kto pana postraszył?
– Pośrednio mój dyrektor. Ale były także ostrzegawcze, anonimowe telefony... Wpadłem w panikę. Zerwałem wszelkie kontakty z Maciejem. Przestaliśmy się spotykać. Odpowiadać na telefony.
– I to wszystko? Nie wierzę. Co pan chce ukryć? Przecież dzisiaj nie musi się pan już niczego obawiać. Od szesnastu lat żyjemy w demokratycznym kraju, a obecny rząd coraz szybciej likwiduje niedobitki komuny!
Stręczyński najpierw miauknął coś jak kot, którego zmuszają do kąpieli, potem odpowiedział.
– Chyba byłem ostatnim z jego znajomych, z którymi rozmawiał. Bez zapowiedzi, znienacka przyjechał do mnie do domu dwunastego grudnia, to była wolna sobota. Był
potwornie zdenerwowany. Mówił, że musi natychmiast wyjechać na Zachód, i że jeśli do północy nie przekroczy granicy, może być z nim źle. Prosił o jedno, żebym przechował jego dziennik. Grubą księgę zapisaną maczkiem. Mówił, że odbierze go w stosownym czasie.
Obiecałem, że to zrobię.
– I ma pan go?! – oczy Adama rozbłysły. Stręczyński spuścił głowę.
– Już nie.
– Jak to? – Adam aż podskoczył.
– Kiedy wprowadzono stan wojenny i dowiedziałem się, że Maciek zniknął, spanikowałem.
– I???
– Spaliłem manuskrypt.
– Na Boga! – w oczach Adama pojawiła się autentyczna chęć mordu. Stary historyk zorientował się chyba jakie niebezpieczeństwo mu grozi, bo dodał prędko.
– Ale nie wszystko stracone. Wcześniej kupiłem kilkanaście rolek filmu i całą noc robiłem zdjęcia w piwnicy. Strona po stronie. A filmy ukryłem. Moja żona, nieboszczka, była rzeźbiarką, specjalizowała się wówczas w rzeźbieniu w gipsie, wgniotłem więc wszystkie pudełeczka w jedno z jej jeszcze miękkich arcydzieł. Siedzą tam zapewne do dziś dnia.
– I nie korciło pana żeby wyjąć, opublikować?
– Za duże ryzyko.
– Wtedy owszem, ale dziś... Żyjemy w wolnym kraju.
– Który jednak nie jest samotną wyspą.
– Sugeruje pan, że w sprawę mojego ojca mogą być zaangażowane siły zagraniczne? Cóż, na Boga, odkrył na tyle niebezpiecznego, żeby mogło to być groźne nawet dzisiaj?
Stręczyński wstał.
– I tak za dużo już powiedziałem – wtulił głowę między ramiona i ruszył przed siebie długimi krokami upodabniającymi go do jakiegoś brodzącego ptaka, bociana, czy żurawia...
Adam Podlaski pobiegł za nim.
– Jeśli pan myśli, że pozwolę mu odejść...
Łysy odwrócił się.
– I co mi pan zrobi? Pobije mnie. Weźmie na tortury? Palce w imadło, a lokówka w odbyt?
– Po prostu nie dam panu spokoju. Będę nękał, zanudzał, nagabywał, dzwonił, stał przed domem...
Stręczyński westchnął.
– Tego się należało spodziewać. Powiedzieć „A”, wyduszą z ciebie nawet „Zet”. Dobrze, niech pan pojedzie ze mną. Tu robi się chłodno.
Po drodze Adam kupił butelkę whiski i to był doskonały pomysł. W mieszkaniu, a właściwie wielkiej pracowni, z której rozciągał się szeroki widok na hotel Hyatt i Ambasadę Rosyjską, a dalej pełen płomienistych barw Park Łazienkowski już po dwóch kolejkach język Stręczyńskiemu zaczął się rozwiązywać. Adam nie naciskał zbytnio, krążył za to wśród gipsowych rzeźb, zastanawiając się, która w swym wnętrzu, jeśli opowieść była prawdziwa, kryje bezcenne fotokopie.
– Tu ich nie ma – wyprzedził pytanie stary historyk.
– A gdzie są?
– Być może nawet panu powiem, ale jeszcze nie teraz. Nawiasem mówiąc, niewiele to panu da. To, co najważniejsze znajduje się tu – znów się uderzył w czoło. Czyżby w dzieciństwie koń go kopnął? – Kiedy mówiłem, że jest pan podobny do Maćka, wiedziałem co mówię. On także kochał rozwiązywanie zagadek, za wszelką cenę chciał ustalić, kto i dlaczego polecił zabić pańską babkę i kim był jego ojciec.
– I udało mu się?
– Nadspodziewanie!
Przez dobre trzy godziny Stręczyński opowiadał o niezwykłych losach Róży Kupidłowskiej, o komunistycznym planie storpedowania Powstania Warszawskiego, wreszcie o serii przypadków, które doprowadziły do zabójstwa...
– A ten Macaj jeszcze żyje? – zapytał Adam.
|