Miał już dość tych bredni.
— Jestem dostatecznie gotów — zatrzymał się przy kuchennych drzwiach. —
A poza tym moje dzieci nie mogą opuszczać aż tylu lekcji.
Wróżka stanęła w powietrzu i wzięła się pod boki.
— Och, Piotrusiu Panie! — rzekła gniewnie. — Jesteś tak samo uparty jak
zawsze!
Kiedy usiłował wyjść, podleciała do niego, chwyciła go za kołnierzyk i przy-
trzymała.
— Słuchaj mnie! — syknęła mu do ucha. — Posłuchaj choćby przez chwilę.
Potem sam zdecydujesz. Ale najpierw musimy cię jakoś ubrać.
Kiedy Piotr zirytowany mruknął coś pod nosem, ona wciągnęła go do środka.
Piraci!
Piotr wyłonił się z mrocznej kuchni przyodziany w piracki strój — purpuro-
wą pelerynę, trójgraniasty kapelusz i czarną przepaskę na oku — wszystko ścią-
gnięte z nieszczęsnych piratów, pokonanych przez wróżkę. Miał teraz drewnianą nogę przymocowaną do kolana skórzanymi paskami, podczas gdy jego własna
była podwiązana i ukryta pod peleryną. Opierał się na szczudle. Przebranie było-by nieco bardziej wygodne, gdyby Piotr zechciał rozstać się z resztkami swojego smokingu, ale nie mógł się pogodzić z utratą smętnych pozostałości prawdziwego świata i miał je cały czas na sobie pod spodem.
Rozejrzał się niepewnie. Piraci przechadzali się wokół leniwie nie zwracając
na niego szczególnej uwagi; mali i ogromni, bez oczu i bez uszu, z drewnianymi nogami i pustymi rękawami, z bliznami na twarzach i szyjach, z brodami, wąsami i bokobrodami. Były ich dziesiątki, a wszyscy uzbrojeni w pistolety, ostre szable, noże, słowem, cały arsenał śmiercionośnej broni. Piotr starał się nie zastanawiać zbyt wiele, co to wszystko znaczy, ponieważ postanowił skupić się na swoim za-daniu. Niezależnie od tego, o co w tym wszystkim chodziło i w jakim świecie
się znalazł — w Nibylandii, w krainie snów, czy gdziekolwiek — nie wraca bez
Jacka i Maggie.
Pokuśtykał przez pirackie miasteczko, ostrożnie mijając jego mieszkańców;
starał się nie rzucać w oczy swoim dziwacznym ubraniem, ale miał mimo wszyst-
ko nadzieję, że wygląda odpowiednio do miejsca, w którym się znalazł. Przepaska na oku była może wdzięcznym akcentem, ale trudno było się do niej przyzwycza-ić. Za każdym razem, kiedy chciał się czemuś przyjrzeć, musiał podnosić ją do góry. Zewsząd dobiegały pokrzykiwania i śmiech — z licznych tawern i piwiarni, gdzie w górę wędrowały szklanice i sakiewki, z warsztatów, gdzie ostrzono klingi, ze stajni, gdzie podkuwano i obrządzano konie, i z ulic, gdzie ramiona splatały się w kamrackich objęciach.
Wróżka Dzwoneczek, usadowiona pod kapeluszem Piotra, wyjrzała przez spe-
cjalnie dla niej wyciętą dziurkę.
— Nie zachowujesz się jak pirat! — rzuciła mu zirytowana. — Jeśli tak bardzo
chcesz się zobaczyć z Hakiem i wyjść z tego żywy, to musisz się lepiej starać!
60
Poćwiczymy. Rób dokładnie to, co ci mówię. Opuść ramię. Udawaj, że nie możesz nim ruszać. Niech ci po prostu zwisa przy boku. Spróbuj.
Spodobał mu się ten pomysł i zwiesił ramię wzdłuż boku.
— No i jak, robaczku?
Wróżka zjeżyła się.
— Nie nazywaj mnie tak! Mów do mnie po imieniu. Tak jak zawsze. Dzwo-
neczek.
Wzruszył ramionami.
— Dobrze, Dzwoneczku.
Jakiś pijany pirat pochylony tak nisko, jakby szukał rosówek, wpadł na niego
i zatoczył się.
— Skrzyw się, zrób okropną minę — rozkazała wróżka.
Piotr wykrzywił twarz i wywalił język. Świetna zabawa.
— A teraz zarycz.
— Rrr.
— Nie tak! Powiedziałam zarycz!
Wyfrunęła spod kapelusza z wyciągniętym sztylecikiem i ukłuła go w poślad-
ki.
— Groaar! — ryknął.
Dwóch groźnie wyglądających piratów, uzbrojonych po zęby, odpowiedziało
mu takim samym rykiem i pomachało przyjaźnie.
Piotr i Dzwoneczek szli dalej przez miasto mijając po drodze stłoczone wra-
ki okrętów, zamienione w sklepiki i gospody, obdartych muzykantów grających
na skrzypcach i fletach, i śpiewaka w postrzępionych spodniach do kolan, który zawodził piracką szantę.
Kiedy przechodzili obok kowala, stojącego w kuźni nad kowadłem, wróżka
szepnęła:
— Pssst! Spójrz, Piotrusiu!
Piotr przystanął.
Kowal trzymał metalowy hak, którego rozpalony koniec jarzył się na czerwo-
no. Kiedy obracał go na wszystkie strony przyglądając się swojej robocie, czubek haka połyskiwał w słońcu.
Obok kowala stał przysadzisty pirat w okularach, w wielkich marynarskich
portkach, poplamionej bluzie i pasiastym podkoszulku rodem chyba prosto z ulic Tijuany. Nos miał jak harpun, a brwi włochate jak gąsienice. Ogorzałą twarz pirata zdobił szeroki, wesoły uśmiech, a na głowie tkwił nasadzony zawadiacko
bosmański kapelusz z piórami.
Ostrożnie dotknął czubka haka i aż się wzdrygnął.
— Och, ostry jak ząb rekina! — powiedział, przykładając palec do ust. —
Myślę, że kapitan będzie zadowolony.
— To Śmierdziuch — szepnęła wróżka Piotrowi do ucha.
61
Kowal zanurzył rozpalony hak w wodzie, potrzymał chwilę i wyjął z powrotem. Wytarł go ostrożnie i podał Śmierdziuchowi, który położył hak na atłasowej poduszce.
— Dobra robota, Blackie! — powiedział Śmierdziuch, prztykając w kapelusz
i oddalił się.
— Za nim, Piotrusiu! — poganiała wróżka.
Piotr pokuśtykał wzdłuż nabrzeża. Wlókł za sobą swoją drewnianą nogę i po-
tykał się co chwila, starając się nadążyć za pierzastym kapeluszem Śmierdziucha znikającym w tłumie. Od czasu do czasu widział, jak Śmierdziuch podnosi hak
wysoko ponad głowę balansując nim niepewnie na atłasowej poduszce. Bosman
szedł pogwizdując sobie, a zewsząd pokrzykiwali do niego piraci.
— Z pirackim pozdrowieniem, kapitanie! — zawołał cieśla, zajęty budową
czegoś, co przypominało Piotrowi szubienicę.
— Czy szykuje się jakaś bitwa, kapitanie? — zapytał go inny pirat.
Śmierdziuch uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej nie dostrzegając ironii
w ich tonie i zachowując się tak, jakby powitania te były nie tylko szczere, ale i należały mu się.
Kilka kobiet o niedwuznacznej profesji gwizdnęło na Śmierdziucha, kiedy
przechodził.
|