Racja

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
52 : : : : : : 5
»
‼Przedsiębiorstwo holokaust" narodziło się dopiero po druzgocącym pokazie militarnej przewagi Izraela i rozkwitło na gruncie niesłychanego...
»
Beznadziejnie i z całkowitą obojętnością sięgnęłam po byle co innego, bo nie umiałam tej reszty jednakowo, więc co za różnica, na czym się wyłożę...
»
palec w stronę dwóch bothańskich strażników stojących po obu stronach grodzi prowa-Trzy mniejsze krążowniki - wielkości statku, z którym walczyli na...
»
6
»
Сингидунуму сјединила се у летм 600...
»
Nie jestem pewna, czy kiwnęłam głową...
»
plomatycznej! rywal...
»
— Ha! Pora ci już, pora rozejrzeć się za jaką głupią pannąâ€ŚByło rzeczą powszechnie wiadomą, że John Nieven jest nieprzejednanym wrogiem kobiet,...
»
wywołać chorobę...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy raczej uciekać do statku, czy przekonać się, co przed nami ukrywali. I wtedy właśnie rosyjski atak pomógł nam podjąć decyzję. Podłoga zadrżała, jakby jakiś gi­gantyczny pies wziął Bazę 004 w zęby i potrząsnął nią mocno. Po­tem światła zamigotały i zgasły.
- Idealna okazja - powiedziałem w małpie usta.
Zgodzili się. Zapaliliśmy reflektory skafandrów i skierowaliśmy je na drzwi. Harold poczuł się nagle bardzo ważny. Podszedł i prze­sunął magicznym płetwopalcem wzdłuż futryny. Potem cofnął się i dotknął dźwigni na skafandrze.
- Lepiej się odwróćcie - poradził. - Może mocno błysnąć. Chociaż patrzyłem na tylną ścianę celi, wybuch i tak oślepił mnie na parę sekund. Gdy się odwróciłem, światło wydawało się lekko zielonkawe. Drzwi leżały na podłodze w kawałkach, a sam otwór po nich też nie wyglądał zbyt równo.
- Niezła robota, Haroldzie - pochwaliłem go.
- Gracas a deus - odparł i musiałem się roześmiać. Zabawne, że te religijne frazy nie giną nawet u takiego bezboż­nego filho de punta jak Harold.
Potem przypomniałem sobie, że do mnie należy wydawanie roz­kazów. Więc wydałem.
Drugie ze sprawdzanych drzwi prowadziły do sal, które chcieli­śmy obejrzeć. Ale w chwili, gdy tam weszliśmy, zapaliły się światła.
- Do licha. Przywrócili funkcjonowanie bazy - mruknął Amauri. Ale Vladimir tylko wskazał ręką korytarz.
Grochówka przedostała się do wewnątrz. Przelewała się w na­szą stronę.
- Cokolwiek zrobili Rosjanie, wybili sporą dziurę w powłoce stacji - stwierdził Vladimir, mierząc w maż laserowym palcem. Na­wet przy pełnej mocy, zmienił w parę tylko niewielki punkt. Reszta zbliżała się nadal.
- Ktoś ma ochotę popływać? - spytałem. Nikt nie chciał. Pogo­niłem ich więc do niespecjalnie ukrytego pomieszczenia.
Było tam kilku małych ludzików, kulących się w ciemności. Harold owinął ich w kokony i wepchnął do kąta. Mogliśmy się ro­zejrzeć.
Właściwie nie było nic do oglądania. Typowe wyposażenie labo­ratoryjne i trzydzieści dwa akwaria, mniej więcej po metrze kwadrato­wym. Nad nimi paliły się lampy kwarcowe. Zajrzeliśmy do środka.
Zwierzęta wyglądały na galaretowate. Wtedy nie dotknąłem jesz­cze żadnego, ale widziałem, jak powoli wysuwają nibynóżki. Uzna­łem, że ten, któremu się przyglądam, ma dość twardą skórę, a w środ­ku galaretę. Wszystkie były jasnobrązowe, jaśniejsze nawet niż skóra Vladimira. Ale tu i tam widziałem zielone punkty. Ciekawe, czy są zdolne do fotosyntezy, pomyślałem.
- Patrz, w czym one pływają - rzucił Amauri i zdałem sobie spra­wę, że to grochówka.
- Pewnie wyhodowali gigantyczne ameby, które żywią się wszyst­kimi innymi mikroorganizmami - stwierdził Vladimir. - Może wy­tresowali je do przenoszenia bomb. Przeciwko Rosjanom.
W tej właśnie chwili Harold otworzył ogień ze swojego arsena­łu. Zauważyłem, że małe ludziki zebrały się przy drzwiach, wyraź­nie podniecone. Kilku z nich, z przodu, wyglądało na martwych.
Harold pewnie pozabijałby wszystkich, tyle że wciąż staliśmy przy akwarium z gigantyczną amebą. Kiedy krzyknął, zobaczyliśmy, że paskudztwo chwyciło go za nogę. Na naszych oczach upadł, dol­na połowa nogi odpadła, a ameba dalej wżerała się w udo.
Gapiliśmy się tak długo, że malcy zdążyli nas złapać. Było ich tylu, że opór stracił sens. Poza tym nie mogliśmy oderwać wzroku od Harolda.
Ameba przestała jeść mniej więcej na wysokości pachwiny. Ale to nie miało już znaczenia. Harold nie żył. Nie wiedzieliśmy, jaka choroba go zabiła, ale gdy tylko skafander się rozerwał, zaczął wy­miotować, a twarz pokryła się krostami. Krótko mówiąc, Vladimir miał rację co do obecności wirusów w Bazie 004.
Ameba ukształtowała się w pięciokąt. Pięcioma gładkimi boka­mi siedziała na wielkiej ranie, która kiedyś była miednicą. Nagle, po krótkiej konwulsji, wszystkie boki podzieliły się na połowy, tworząc ostre kąty, tak że teraz było ich dziesięć. Potem pośrodku pojawiły się cieniutkie pęknięcia i - jak rozcięta w połowie galareta, która postanowiła się wreszcie rozdzielić - obie połówki opadły na boki. Szybko utworzyły dwa nowe pięciokąty, a potem znów zmieniły się w nieregularne bryły i wróciły do pożerania Harolda.
- No tak - rzekł Amauri. - Mają broń osobistą.

Powered by MyScript