Przychylność admirała rozpierała mu pierś. Nie miał odwagi sprawić uprzejmemu staremu panu zawodu. A więc Ingrid musi poczekać. Vierbein postanowił poświęcić się dla żołnierskiej sprawy. Czynił to nie tylko z przeświadczenia, ale i z wdzięczności: liczył się bowiem z tym, że przełożony będzie co najmniej bogiem, a znalazł protektora o ojcowskim sercu. Admirał Jacoby rozkoszował się szacunkiem okazywanym mu przez kaprala Vierbeina. Był zawsze przyjacielem swoich podwładnych. W ciągu tych wszystkich długich lat, które nastąpiły po jego przejściu na emeryturę po pierwszej wojnie światowej, odczuwał boleśnie brak tej serdecznej koleżeńskości. - Spisałem swoje wspomnienia z wojny i pokoju - powiedział przy trzecim "witrażu". - Ale nie mogą się, rzecz oczywista, ukazać, dopóki jego cesarska mość i ja jeszcze jesteśmy przy życiu. W haniebnym okresie Republiki Weimarskiej admirał zajmował się na Pomorzu, zawsze w pobliżu wybrzeża, sadzeniem kapusty, potem, nie chcąc całkowicie zardzewieć, stał się udziałowcem przedsiębiorstwa dostarczającego cukrowniom buraków. Nie trzeba chyba dodawać, że chodziło tu o przedsiębiorstwo posługujące się przy transporcie statkami parowymi. Z nastaniem Trzeciej Rzeszy, której führer miał zawstydzająco niski stopień służbowy, przyszło kilka dumnych dni, podczas których mógł paradować w swym galowym mundurze z przyległościami. - Obecnego wodza naczelnego - powiedział Jacoby - nie można oczywiście porównać z jego cesarską mością, ale to nie jest, broń Boże, ocena jego wartości. Chcę przede wszystkim powiedzieć, co następuje: jego cesarska mość nosił ze szczególnym umiłowaniem mundur marynarski. Vierbein milczał z szacunkiem i pił dzielnie, małymi łykami. Admirał zestawił czwarty "witraż", który w świetle błyszczał obiecująco. Potem z uczuciem błogości zaczął sączyć ciężki trunek. Jego marynarska twarz lśniła nieustraszoną odwagą dowódcy floty. - Nie mam nic przeciwko tej wojnie - powiedział admirał - choć nie wszystko uważam w niej za bezwzględnie słuszne. Vierbein, przygotowany na wielkie rewelacje, prawie zapomniał oddychać. Miał wrażenie, że czuje wzniosłość tej godziny. Doradca jego cesarskiej mości zabierał się właśnie do udzielenia zwykłemu kapralowi wielko-niemieckiego Wehrmachtu historycznych pouczeń w skali światowej. - Za mało koncentracji na sprawie opanowania mórz - powiedział ekscelencja. - To może w pewnych okolicznościach odbić się bardzo negatywnie. Poza tym jednak również ta wojna wydobywa na powierzchnię wszystkie siły narodowe. Jedno tylko mogę powiedzieć: uzyskane osiągnięcia wzbudzają respekt. Patrzył marzycielsko i łagodnie w swój kieliszek. Tak, nie był niezadowolony, potępiał tylko jaskrawe błędy w dziedzinie marynarki. Ale poza tym ożywiły się przecież wreszcie najbardziej nawet spróchniałe piszczele niemieckie. Podobnie wyglądała sprawa z jego córką: siedziała w domu i czekała bez widocznego rezultatu, a kiedy przyszła wojna i ona wstąpiła na służbę. A oto wyniki! Wychodzi teraz za mąż za dowódcę dywizjonu. Choć nie należy on do egzemplarzy pierwszej klasy, a w dodatku jest rezerwistą, jest jednak bądź co bądź dowódcą. - Taka wojna - powiedział po chwili - jest jednak matką wszystkich spraw. Po piątym "witrażu" wolno było koledze Vierbeinowi pożegnać się. Niech przyjdzie jutro przed południem, mniej więcej koło dziesiątej. Ale bez szczotek. Niech poszuka krawca, który by się nadawał do wyprasowania admiralskiego munduru. Lekko zamroczony kapral Vierbein z trudem trzymał się na nogach. Mimo późnej godziny chciał pójść do Ingrid Asch, ale piekielna mieszanka z rumu, araku i czerwonego wina tak na niego podziałała, że szukając ulgi musiał oprzeć się o mur. Z miękkimi kolanami i, jak mu się zdawało, z głową jak dynia udał się do koszar i padł na łóżko. Zanim zasnął, raz jeszcze poczuł przypływ wdzięczności; uważał za zrządzenie niebios, że los zaprowadził go do admirała Jacoby, którego postanowił nazwać "ojczulkiem". Był przekonany, że jego Ingrid będzie z tego tak samo uradowana jak on. Potem opadł go ołowiany sen. Vierbein zapomniał na wiele godzin o wszystkim: i o niespokojnej wojnie, i o nie mniej niespokojnej ojczyźnie, i o swej tęsknocie za dziewczyną, i o dobroci admirała, i o oszołamiająco ciężkim "witrażu". Kiedy się obudził, było już zupełnie widno Stał przed nim podoficer dyżurny i uśmiechając się jak spiskowiec szepnął: - Nie psuj teraz zabawy. Schulz nigdy by ci tego nie przebaczył. Vierbein podniósł się spiesznie. Czuł ostre bóle w tyle głowy. Wypił za wiele. Usta miał suche, oczy odmawiały posłuszeństwa. Upłynęło sporo czasu, nim się dobrze zorientował, co się w jego pokoju rozgrywa. - Lustro już zdemontowałem - powiedział dyżurny i zachichotał. Vierbein zorientował się nie bez wysiłku, że kapral Ruhnau leży na swym łóżku z twarzą czarną jak smoła. Również twarz kaprala Bartscha pomalowana była na kolor kruczoczarny. Obie gęby wysmarowano porządną porcją pasty, która by starczyła na parę butów z cholewami. - A to ci kawał! - szepnął podoficer dyżurny z uciechą i klepnął Vierbeina po ramieniu. - Wysmarowano ich dzisiejszej nocy, kiedy zupełnie pijani próbowali wleźć do Lory Schulz. Najkomiczniejsze jest to, że każdy z nich jest przekonany, iż tylko tego drugiego wysmarowano pastą do butów. Dopóki nie spojrzą w lustro, żaden z nich nie zauważy, co się naprawdę stało. Vierbein potrząsnął swą obolałą głową z gwałtownym zdumieniem. Potem spojrzał na poczernione twarze obu "łamaczy blokady" i uznał, że sytuacja nie jest pozbawiona pewnego komizmu. - Schulz czeka już z kilkoma panami na korytarzu - powiedział podoficer dyżurny. - Zaraz zacznie się tu widowisko. Żebyś nie wpadł na pomysł oświecenia ich; w takich sprawach Schulz nie zna żartów. Vierbein wylazł nie bez trudu z łóżka i poszedł do umywalni pod zlew. Zanurzył w nim obolałą głowę kilkakrotnie, po czym ją obmacał. Tymczasem podoficer dyżurny zbliżył się do drzwi i otworzył je szeroko. Na korytarzu stał w wyczekującej pozie wraz z eskortą porucznik Schulz, który kiwnął głową w radosnym oczekiwaniu. Podoficer dyżurny przyłożył do ust gwizdek i przeraźliwie zagwizdał, po czym zawołał: - Alarm, alarm!
|