* T a j n y s o w i e t n i k - radca tajny, jeden z wyższych urzędników w carskiej Rosji.
280
„Widziu! Kochasz ty Niemen? lubisz ty te motylki? lubisz ten bór za Niemnem, w którego
głębi, w cieniu jodeł, zapomniany i nieuczczony twój stryj usypia snem wiecznym?”
Dziecko już wtenczas to wszystko kochało, a on, pokusy i rady gdzie indziej go wabiące
odepchnąwszy, wziął znowu krzyż swój na barki i – jeden z trzech – tu pozostał...
Co to? Spieszne kroki ozwały się w przyległym pokoju, otworzyły się drzwi – te same, co
wówczas – do gabinetu wbiegł zgrabny, wysmukły, młody człowiek. Znowu on! tylko dorosły
teraz i tak dojrzały, jakby każdy rok przez niego przeżyty w widokach i wrażeniach życia, na
kształt ziarna w sokach ziemi, rósł nad miarę i nabrzmiewał. Przez pokój przyległy biegł, ale u
drzwi gabinetu zatrzymał się i prędko oddychając, chustką powiódł po rozognionej i spotniałej
twarzy. Przybywał widać z miejsca napełnionego upałem i ściskiem, a gdy twarz odsłonił,
zdawać się mogło, że było ono także miejscem męczarni. Niewysłowiona męka biła mu z oczu i
zmarszczkami występowała na czoło. Benedykt żywy ruch na fotelu uczynił, naprzód się podał.
– Witold!
Wejście syna było dla ojca niespodzianką.
– A co? skąd przychodzisz? czegożeś taki rozgrzany i zmęczony?
Młody człowiek nie odpowiadając naprzód postąpił i przed ojcowskim biurkiem stanął.
– Mój ojcze...
Zawahał się, oczy spuścił i po kilku sekundach dopiero, zwykłym sobie ruchem determinacji
ręce w tył zakładając, z cicha dokończył:
– Przychodzę, mój ojcze, z ustami i sercem pełnymi... skarg!
– Na kogo? czyich? – zapytał Benedykt.
– Ludzkich... na ciebie, ojcze!
Benedykt oczami błysnął.
– Na mnie, cóż? Czy kogo na drodze zrabowałem albo czyje dziecko na śniadanie zjadłem?
– Na wszystko cię błagam, ojcze – zawołał Witold – porzuć ten ton drwiący i rozjątrzony, z
jakim przemawiasz, ilekroć pewnych stron życia, dla mnie nad życie droższych, dotykamy!...
Młody jestem, to prawda... lecz cóżem winien temu, że natura zamiast serca nie włożyła mi w
piersi busoli z igłą zwróconą ku drodze użycia, zysków i... świetnej kariery.
Wzrok Benedykta przemknął po leżącym na biurku liście Dominika, jakby go ku niemu
ostatnie wyrazy syna pociągnęły.
– No dobrze – zaczął – czyż ja kiedy tego pragnąłem, czyż wymagam od ciebie, abyś bił
pokłony złotym cielcom? Czego chcesz?
– Dla siebie, ojcze, nic nie chcę, dla ludzi... wiele!
– Androny! – krzyknął Benedykt i żywo podnosząc się z fotelu, z płomieniem w oczach, z
brwią namarszczoną mówił, a raczej wołał dalej: – Wiem, gdzie byłeś! domyślam się, co ci tam
nagadali! Skarżą się, że dobro ich zagrabiłem, że ich ze skóry obdzieram, prawda?
– Tak, ojcze!
– Czekajże więc!
Z tymi słowami ku szafie się rzucił, spory zwój papierów z niej wyjął i do biurka wracając,
mówił:
– Popatrz i przeczytaj! Musisz popatrzeć i przeczytać! Musisz przekonać się, że ten kawał
ziemi, o który mi oni proces wytoczyli, do Korczyna zawsze należał... Musisz zawstydzić się za
posądzenie, że twój ojciec kogokolwiek okradać chce... Do tego jeszcze nie doszedłem... Nie!
Jakimkolwiek jestem, do tego jeszcze nie doszedłem... Musisz zawstydzić się!...
Gdy plan Korczyna na biurku rozkładał, wielkie ręce jego drżały, ale hamując się długo, po
planie palcem wodził, ze starych dokumentów wyjątki czytał, mówił, dowodził. Potem prostując
się i wzrok na syna podnosząc zapytał:
– Cóż? wstydzisz się teraz? a?
– Nie, ojcze! – odparł Witold.
281
– Jak to? nie przekonałem cię?
– I wprzódy przekonany byłem, że myśl nawet o przywłaszczeniu sobie cudzej własności
przejść ci, mój ojcze, przez głowę nie mogła...
– Więc cóż? więc o co chodzi? więc czyjaż w tej sprawie wina?
Witold ręce w tył założył i śmiałymi oczami pałający wzrok ojca spotykając odpowiedział:
– Twoja, ojcze!
– Facecja! – wybuchnął Benedykt. – Oni, jak tabaka w rogu ciemni, wierzą każdemu
pokątnemu doradcy, który z nich sobie trzodę dojnych krów chce uczynić; oni na każdym kroku
wyrządzają mi psoty i szkody...
|