Po okolicy krąŜą patrole, moŜemy nadziać się na Ŝołnierzy. Przez góry
pójdziemy ścieŜką przemytników. To bardzo niebezpieczne. Spotkanie z nimi moŜe mieć
przykry dla nas skutek... Nie lubią obcych. W przeciwieństwie do Ŝołnierzy i policjantów są
jednak na tyle rozsądni, Ŝe w razie czego uda nam się chyba z nimi dogadać.
Pół godziny przeleŜeli w krzakach przy drodze, czekając, aŜ przejedzie długa kolumna
artylerii: działa, wozy, oficerowie na koniach i kilka karet — jedna ciągnięta przez osiem
mułów w szkarłatnej uprzęŜy. Teraz, gdy granica znajdowała się juŜ w zasięgu wzroku,
naleŜało być podwójnie ostroŜnym.
Minęło następne pół godziny. Wyruszyli wreszcie w drogę i juŜ wkrótce dotarli do polnego
traktu, prowadzącego w górę do Saint-Jean de l'Albere. Coraz wyŜej i wyŜej. W świetle
księŜyca ujrzeli majaczący przed nimi w oddali las, z zapadnięciem mroku nadeszły teŜ
pierwsze podmuchy sirocco, wiejącego znad hiszpańskich równin, gorące jak Ŝar buchający z
otwartego pieca.
Przez cały czas wspinali się coraz wyŜej. Za ostatnią stodołą trakt zwęził się do ścieŜki, obaj
przyjaciele musieli teraz maszerować jeden za drugim. Doktor niósł olbrzymi pakunek z
wszystkimi rzeczami, oszczędzając swego poobijanego towarzysza, i idący z tyłu Jack czuł
lekką zazdrość. Był juŜ bardzo zmęczony, chociaŜ dopiero co wyruszyli, a Maturin bez słowa
skargi gnał dziarsko pod górę, obciąŜony niewygodnym cięŜarem. Paczka była spora, waŜyła
pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt funtów, a jej rzemienie musiały boleśnie kaleczyć ramiona.
Połączona z podziwem zazdrość dziwnie szybko przerodziła się w zawiść i szczególną
niechęć wobec ledwo widocznej w ciemnościach postaci, poruszającej się niestrudzenie do
przodu, zawsze zbyt szybko, bez chwili odpoczynku. Jack poczuł, Ŝe juŜ niedługo nogi
odmówią mu posłuszeństwa, Ŝe nie zdoła przejść kolejnych stu jardów. Nie był jednak w
stanie przyznać się do własnej słabości i poprosić, by zatrzymali się na kilka minut dla
złapania oddechu. Zacisnął więc tylko zęby i maszerował dalej.
ŚcieŜka wiła się, rozgałęziała, miejscami ginęła wśród olbrzymich, starych buków, o pniach
posrebrzonych blaskiem księŜyca. Stephen zatrzymał się wreszcie i Jack wpadł na niego
zdyszany. Doktor bez słowa chwycił go za ramię i poprowadził w cień zwalonego drzewa.
Pomimo szelestu poruszanych wiatrem liści coraz wyraźniej słychać było metaliczny,
powtarzający się stukot i odgłos kroków. Aubrey doskonale wiedział, co oznaczają te odgłosy
i w jednej chwili zapomniał o zmęczeniu. Z przeciwka hałaśliwie zbliŜał się wojskowy patrol
— czyjś muszkiet rytmicznie uderzał o sprzączkę — słychać teŜ było teraz kaszel i przyci-
szone rozmowy. Jack i Stephen wstrzymali oddechy, a schodzący z góry Ŝołnierze przeszli o
niecałe dwadzieścia jardów od ich kryjówki.
Maturin znów pociągnął swego przyjaciela za ramię i juŜ po chwili ruszyli w dalszą drogę.
WciąŜ wchodzili coraz wyŜej — czasem maszerowali pełnym liści korytem wyschniętego
60
strumienia, czasem wspinali się po odkrytym zboczu, miejscami tak stromym, Ŝe musieli
poruszać się na czworakach. Jakby tego było mało, wciąŜ wiał porywisty, gorący wiatr.
„Czy to niesamowite podejście nigdy się nie skończy?" — Jack pytał sam siebie, ocierając pot
z czoła. „MoŜe to tylko zły sen? MoŜe to wszystko nie dzieje się naprawdę?"
Miejsce buków zajęły teraz sosny. Tysiące sosen w nie kończącym się lesie, nie mające końca
strome zbocze i miliardy sosnowych igieł pod stopami. W pewnej chwili idący przodem
Stephen zatrzymał się po raz drugi. Tym razem tylko na chwilę.
— To musi być gdzieś tutaj — mamrotał cicho. — Drugie rozwidlenie. .. Kiedyś wypalano w
tym miejscu węgiel drzewny. Zaraz będzie przewrócony modrzew. I pszczoły we wnętrzu
spróchniałego pnia...
Jack na dłuŜszą chwilę zamknął oczy, nie przestając iść naprzód. Gdy je otworzył, niebo
wyraźnie juŜ pojaśniało, a księŜyc utonął gdzieś w spowijającej doliny mgle.
Sosny. I nagle otwarta przestrzeń. Kilka skarłowaciałych krzewów, wrzosowisko i łąka.
Znaleźli się wreszcie na skraju lasu — stali teraz w milczeniu między drzewami, patrząc
uwaŜnie przed siebie. Dopiero po dwóch lub trzech minutach Jack zauwaŜył, Ŝe wyŜej na
zboczu coś się porusza.
— Pies? — zapytał cicho, pochylając się w stronę Stephena. CzyŜby Ŝołnierze byli na tyle
sprytni i przyprowadzili tu psa? Przegrana tak blisko celu?
— Wilk — Stephen wyszeptał mu wprost do ucha. — A dokładniej, to młoda wilczyca.
Czekali jeszcze przez chwilę, obserwując okoliczne zarośla i nagie skały, aŜ wreszcie Maturin
wyszedł śmiało na łąkę. Szybkim krokiem wspiął się na szczyt, do leŜącego w trawie
kwadratowego kamienia, z wyŜłobionym u góry i pomalowanym czerwoną farbą krzyŜem.
— Witam na mojej ziemi — powiedział do zasapanego Jacka, który dopiero po kilkunastu
minutach zdołał wejść na górę. — Jesteśmy w Hiszpanii. Tam w dole widać mój dom.
Niedaleko stąd są dwa źródła, odpoczniemy przy nich chwilę. Nareszcie będziesz mógł się
umyć. Bardzo ucieszyła mnie ta wilczyca... Zobacz, leŜą tu jej odchody, całkiem świeŜe.
Widocznie przebiega tędy równieŜ granica wilczych terenów łowieckich. Wilki, jak wszystkie
psy, zaznaczają swoje terytorium...
Jack usiadł cięŜko na kamieniu, z trudem łapiąc powietrze. Dopiero po dłuŜszej chwili był w
stanie myśleć, nadal jednak bolały go płuca. Zbocze opadało dalej stromo, tworząc
niebezpieczne urwisko, a o dwa tysiące stóp poniŜej, w świetle poranka, rozpościerała się
hiszpańska Katalonia: szachownica pól, zielone winnice, połyskująca srebrem rzeka, płynąca
zakolami w stronę odległego morza. Daleko na północy widać było Zatokę Rosas z
|