Z dwojga złego raczej „plotka” niż kanonizacja, raczej artysta w szlafroku niż
w brązie na codzień! Z pewnością szlafrok będzie bliższy prawdy od pomnika i lepiej pozwoli
nam zrozumieć żywego człowieka. Historia bez anegdoty, to kuchnia bez soli. Nie umiemy żyć z
literaturą po prostu, jak z przyjacielem, jak z kochanką; obcałowujemy ją po rękach jak matronę
albo biskupa. Każde proste słowo, każdy żart brane są za złe i wykładane opacznie, jak gdyby
uśmiech nie był bardzo naturalną formą obcowania duchów.
Toteż miałbym pokusę obejść na swój sposób cichy jubileusz owego krakowskiego „Stacha”
sprzed ćwierć wieku, względem którego poczuwam się do niewygasłej wdzięczności, któremu
zawdzięczam podwaliny swego człowieczeństwa. Miałbym pokusę zrobić nową „plotkę” i
opowiedzieć pokrótce to, co pamiętam z tego ślicznego okresu. Czy zamiar ten nie zostanie, jak
tyle zamiarów, w sferze zamiaru, nie wiem; bądź co bądź, notuję go tutaj jako wyraz moich
dobrych chęci oraz mego przeświadczenia, że literaturę, sztukę tworzą nie „izmy”, ale żywi
ludzie, że samo ich i s t n i e n i e bywa nieraz tworem artystycznym i że ratowanie przed falą
niepamięci tych ż y w y c h i s t n i e ń jest pierwszym zadaniem nas, współczesnych.
12 Kiedy raz byłem u Włodzimierza Tetmajera w Bronowicach, zjawił się tam Lutosławski. Przybył z Krakowa
pieszo, w góralskim stroju, i tłumaczył nam, iż uznał ten strój za najwłaściwszy, gdyż każda jego część symbolizuje
jakąś cnotę, którą człowiek powinien sobie wyrobić. Ponieważ się chmurzyło, gospodarz odesłał nas wózkiem;
gawędziliśmy w drodze, a na rozstaniu Lutosławski zaprosił mnie, abym zaszedł kiedy do łaźni rzymskiej, gdzie co
poniedziałek o szóstej rano grono ludzi dobrej woli zbiera się, aby rozmawiać o sprawach ducha. Nigdy nie mogłem
się zdobyć, aby wstać tak wcześnie, i nie byłem, czego do śmierci nie przestanę żałować.
114
NASZA CYGANERIA
W powodzi artykułów o Stanisławie Przybyszewskim – wpadło mi w rękę w jednym z pism
wspomnienie o zmarłym i jego epoce, bo wszak Przybyszewski to cała epoka! Jest tam mowa o
latach „cyganerii” krakowskiej, o domu Przybyszewskich, o „Paonie”. I między innymi czytam:
„Znalazł się nawet dziwny człowiek, ot, zwyczajny pozornie restaurator, Turliński, naprzeciw
teatru miejskiego, którego lokal stał się przybytkiem sztabu Przybyszewskiego. Malarze ozdobili
go ściennymi pysznościami, wśród nich pawiem (po francusku paon), stąd całą firmę zwano
«Pod Pawiem». Zamiłowanie do braci po piórze przypłacił z czasem Turliński bankructwem...”
Znam tę legendę, kursowała już przed laty bez mała trzydziestu. Wiąże się z nią nawet
następujący znamienny epizod: usłyszawszy, iż krążą opowiastki, że malarze malują u
Turlińskiego obrazki na ścianach, ale nie płacą za to, co zjedzą i wypiją, Wyspiański, który był w
rzeczach pieniężnych i w ogóle życiowych niesłychanie skrupulatny, tak się zirytował, że wszedł
na krzesło i przedarł wielki karton, na którym malował coś na ścianę „Paonu”. Karton później
sklejono, ale już go nie dokończył. Karton znajdował się potem w zbiorach Turlińskiego,
przedstawia sylena goniącego za nimfami.
Otóż gospodarstwo Turlińskiego znałem lepiej niż ktokolwiek, jako że żadne namiętności nie
były mi wówczas obce. Wiem też doskonale, jak i czemu „Turul” zbankrutował. Gospodarstwo
było trójpolowe. Restauracja na górze, najmodniejsza wówczas w Krakowie; dalej kawiarnia na
dole, gdzie gromadzili się chudeusze, z „Paonem”, który zajmował mały pokoik i stanowił rodzaj
zamkniętego klubu (o „Paonie” powiem jeszcze gdzie indziej13, bo i na ten temat wiele czyta się
rzeczy opacznych); i wreszcie w tylnych pokojach spelunka, gdzie kwitły gry hazardowe: bak i
f e r b e l, cudowna gra, o całe niebo wyższe od pokera, specjalność małopolska. Otóż Turliński
zbankrutował dlatego, że:
1. grywał we własnym lokalu namiętnie w hazard, zaniedbując interes;
2. stracił znaczne sumy na pozłacanej młodzieży szampitrującej „na górze”, której przez
szacunek nie śmiał odmówić kredytu.
Jedyną natomiast czynną pozycją w jego bilansie była kawiarnia, gdzie kredyt nie istniał
(pomiędzy właścicielem a gośćmi istniał czynnik pośredni: tzw. „płatniczy”, najstarszy kelner
odpowiedzialny za kasę i jeżeli udzielający drobnego kredytu, to na własny rachunek i – zysk),
najczynniejszą zaś pozycją był niewątpliwie ów „Paon”, który glorią swą rozsławiał firmę
kawiarni i ściągał jej klientelę z całej Polski.
Kiedy zaś „Turul” szczęśliwie po krótkich cierpieniach zbankrutował, zostały mu dwie rzeczy:
1. ta właśnie reputacja „artystyczna”, ta firma, dzięki której mógł otworzyć nową kawiarnię
we Lwowie;
2. kolekcja obrazów, do której przyszedł gratis, która przyczyniła się do jego lwowskiej
renomy i za którą ofiarowywano mu zresztą pokaźną sumkę.
Tak więc zbankrutował na czym innym, poratowała go zaś w niedoli, jak widzimy, sztuka.
13 Ludzie żywi, 1929.
115
Taki jest prawdziwy bilans tego „dziwnego” jakoby człowieka, który był nie tylko pozornie,
ale i w rzeczywistości „zwyczajnym restauratorem”, zresztą sympatycznym, i na tyle sprytnym,
że umiał ocenić handlową wartość obozu, który artyści rozbili w jego murach.
Nie ma zresztą nic upartszego niż pewne konwenanse myślenia. Tak na przykład w licznych
nekrologach po niedawnej śmierci Jana Michalika czytałem uparty frazes, w którym nazywano
go „polskim Ragueneau” (pasztetnik wsławiony przez Rostanda w Cyranie de Bergerac). Otóż
Michalik był zacny człowiek, ale różnica między nim a Ragueneau była ta, że Ragueneau pisał
wiersze i żywił poetów, gdy, przeciwnie, Michalika jeżeli nie żywili, to bogacili artyści.
Obrawszy sobie na siedzibę jego lokal, będący w pobliżu Szkoły Sztuk Pięknych, byli jego
stałymi gośćmi, wprowadzali tam swoje zabawy, które ściągnęły tłumy innych gości, rozsławili
jego „Jamę” na całą Polskę, podnieśli ogromnie jej wartość handlową, ozdobili ściany
malowidłami i konceptami, zostawili, po pańsku, wiszące na nich obrazki (samego Wojtkiewicza
|