W jego bezbarwnych oczach błyszczały łzy.
Uciekłem.
We własnej komnacie długo chodziłem od ściany do ściany. Nie mogłem ustać
w miejscu, miotały mną sprzeczne uczucia. Wreszcie trochę się opanowałem,
usiadłem i napisałem do córki księcia Krzepkiego zwięzłą notę z podziękowa-
niami. Starannie ją zwinąłem, zapieczętowałem woskiem. Po czym wrzuciłem
pergamin do ognia.
Znowu sięgnąłem po pióro. Napisałem list do Hożej, do nieśmiałej dziewczy-
ny, która flirtowała ze mną przy stole swojego ojca i na chłostanym wiatrem klifie czekała u mego boku na pojedynek, który nie doszedł do skutku. Podziękowałem
jej za list. A potem napisałem, jak spędziłem lato. Jak dzień po dniu wiosłowałem na „Rurisku”, jak nieporadność w posługiwaniu się mieczem wyznaczyła mi topór
na oręż. Opisałem naszą pierwszą bitwę, nie szczędząc brutalnych szczegółów.
Wspomniałem, że się potem pochorowałem. I o tym, jak siedziałem przy wiośle
skamieniały ze strachu, gdy zaatakował nas szkarłatny okręt. Nie wspomniałem
nic o białym statku. Na zakończenie wyznałem, że ciągle jeszcze od czasu do cza-278
su nękają mnie drgawki pozostałe po długiej chorobie przebytej w górach. Przeczytałem całość uważnie. Zadowolony, że przedstawiłem siebie jako pospolitego
wioślarza, niezdarę, tchórza i kalekę słabego zdrowia, zwinąłem list, przewiąza-
łem tą samą żółtą tasiemką, której użyła ona. Nie zapieczętowałem zwoju. Było mi obojętne, kto go przeczyta. W skrytości ducha miałem nadzieję, że książę Krzepki zapozna się z listem do córki, a następnie zabroni jej choćby wspominać moje imię.
Gdy wróciłem do komnat królewskich, Osiłek przywitał mnie ze swoim zwy-
kłym wyrazem niezadowolenia na twarzy. Wziął zwój w dwa palce, jakby był
uwalany czymś wyjątkowo paskudnym, i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Roz-
ważałem z lubością, które trzy trucizny wypróbowałbym na nim najchętniej. Było to znacznie mniej przykre niż myślenie o królu.
W swojej komnacie rzuciłem się na łóżko. Żałowałem, że jest jasny dzień
i nie mogę bezpiecznie pójść do Sikorki. Musiałem poczekać. Potem pomyśla-
łem o sekretach, których nie mogłem jej zdradzić, i wtedy opuściła mnie nawet
rozkosz oczekiwania na spotkanie z ukochaną. Zerwałem się z łóżka, otworzyłem
okiennice na oścież, zapraszając sztorm, ale nawet pogoda mnie zawiodła.
Błękit przedarł się przez chmury, zapraszał wilgotny blask słońca. Wał czar-
nych chmur, kłębiących się nad morzem, obiecywał, że przerwa nie będzie trwała długo, jednak na razie wiatr i deszcz ustały. Ociepliło się nieco.
W moim umyśle nagle pojawił się Ślepun.
„Za mokro na polowanie. Na każdej trawce mnóstwo wody. A poza tym tylko
ludzie są tak głupi, żeby polować w dzień”.
„Leniwiec” — odwdzięczyłem mu się. Wiedziałem, że zwinięty w kłębek leży
w swojej norze. Miał pełny brzuch.
„Może wieczorem” — rzucił niezobowiązująco i zapadł w sen.
Zostawiłem go w spokoju i chwyciłem płaszcz. Gniew rozpalony decyzją kró-
la Roztropnego walczył o lepsze ze strachem o stan zdrowia władcy. Nie mogłem
usiedzieć w murach zamku. Ruszyłem do miasta. Szedłem dziarskim krokiem,
próbując uciec od widoku króla o drżących dłoniach, chrapiącego głośno w nar-
kotycznym śnie. Przeklęty Osiłek! Odebrał mi łaskę króla. Król odebrał mi prawo do decydowania o sobie. Postanowiłem więcej nie myśleć.
Z drzew spadały krople wody i pożółkłe liście. Ptaki śpiewały wesoło, uszczę-
śliwione niespodziewanym odwrotem ulewy. Słońce grzało coraz mocniej, w ja-
snych promieniach wszystko błyszczało od wilgoci, a z parującej ziemi unosiły się wonie przyprawiające o zawrót głowy. Piękno dnia ujęło mnie za serce, pomimo
mojego fatalnego nastroju.
Niedawny deszcz obmył miasto do czysta. Zanim się spostrzegłem, już byłem
na targu, wśród rwetesu, tumultu i ścisku. Ludzie śpieszyli poczynić zakupy i zdą-
żyć do domu, zanim ich przemoczy powracający deszcz. Tłok, wrzawa, pośpiech
kładły się balsamem na moją zranioną duszę, więc rozglądałem się i słuchałem,
279
chłonąłem tę pełną życia krzątaninę. W pewnej chwili dojrzałem kątem oka postać w jasnoczerwonym płaszczu z kapturem. Serce mocniej zabiło mi w piersi.
|