- Ależ Pat!
Powiedziałem jej wszystko, co tylko mogłem wymyślić, aby odwieść ją od tych myśli. Ale ona potrząsnęła głową.
- Ja nie jestem smutna, kochanie. Nie myśl tak. Nie jestem smutna, kiedy
płaczę. Czasem mnie coś nachodzi, ale to nie trwa długo. Za wiele teraz rozmyślam.
- O czymże tak rozmyślasz? - spytałem całując jej włosy.
- O jedynej rzeczy, o jakiej mogę jeszcze myśleć: o życiu i o śmierci. Kiedy mnie ogarnia smutek i już nic nie rozumiem, powiadam sobie, że lepiej jest umrzeć, kiedy człowiek chce jeszcze żyć, niż umierać wtedy, kiedy człowiek chce już tylko umrzeć. Jak myślisz?
- Nie wiem.
- Chyba tak - rzekła wspierając głowę na mym ramieniu. - Kiedy człowiek chce żyć, to znaczy, że ma coś, co kocha. Ciężej mu wtedy umierać, ale i łatwiej.
Widzisz, tak czy owak musiałabym umrzeć, ale jestem wdzięczna losowi, że miałam ciebie. Mogłabym przecież być samotna i nieszczęśliwa. Wtedy umierałabym chętnie.
Teraz jest mi ciężko, ale jestem pełna miłości, jak pszczoła opita miodem, kiedy wraca wieczorem do ula. Gdybym miała wybierać między tymi dwiema możliwościami - wybrałabym zawsze tę.
Spojrzała na mnie.
- Pat, jest jeszcze trzecia możliwość: kiedy wiatr halny ustanie, poczujesz się lepiej i będziemy mogli stąd wyjechać.
Patrzyła na mnie dalej badawczo.
- Lękam się tylko o ciebie, Robby. Tobie będzie ciężej niż mnie.
- Nie mówmy już o tym dobrze. Dobrze?
- Powiedziałam to tylko dlatego, żebyś nie myślał, że jest mi smutno.
- Ja tak nie myślę.
Położyła rękę na moim ramieniu.
- Może nastawisz radio na tę cygańską muzykę?
- Masz na to ochotę?
- Tak, kochanie.
Przekręciłem gałkę i oto najprzód cicho, a potem coraz pełniej zabrzmiały w pokoju skrzypce, flety i przytłumione arpeggia cymbałów.
- To ładne - powiedziała Pat. - Jak wiatr. Jak wicher, który porywa.
Był to koncert wieczorny z ogrodu jakiejś restauracji w Budapeszcie.
Chwilami poprzez dźwięki muzyki można było ułowić rozmowę gości, a od czasu do czasu słychać było wyraźnie dźwięczne, radosne wołanie. Można sobie wyobrazić, że na Wyspie Św. Małgorzaty kasztany przystroiły się już w liście, które poruszają się w świetle księżyca, jakby rozkołysane wiewem cygańskich skrzypiec. Może wieczór
jest już ciepły, goście są w ogrodzie, mają przed sobą kielichy z jasnym winem węgierskim, kelnerzy krzątają się w swoich białych kurtkach. Cyganie grają, potem człowiek wraca znużony do domu przez zielony zmierzch wczesnej wiosny, a tu oto leży Pat i uśmiecha się, i nigdy już nie wyjdzie z tego pokoju, nigdy już nie podniesie się z tego łóżka.
Potem nagle wszystko poszło błyskawicznie. Twarz jej malała w oczach.
Kości policzkowe wystąpiły ostro, zapadły się skronie. Ramiona stały się cienkie jak ramionka dziecka, skóra napięła się na żebrach, a przez chude ciało parła gorączka w coraz nowych atakach. Siostra przyniosła balony z tlenem, a lekarz przychodził co godzina.
Któregoś popołudnia gorączka spadła nagle w sposób niewytłumaczony. Pat obudziła się i popatrzyła na mnie długo.
- Podaj mi lusterko - szepnęła.
- Po co ci lusterko? Odpocznij, Pat. Myślę, że kryzys minął. Nie masz już gorączki.
- Nie - szeptała chrapliwym przepalonym głosem. - Podaj mi lusterko.
Obszedłem łóżko, wziąłem lusterko i upuściłem je na podłogę. Pękło.
- Przepraszam, straszna ze mnie niezgraba. Wypadło mi z ręki i rozprysło się na tysiąc kawałków.
- Jest jeszcze drugie, Robby, w mojej torebce.
Było to maleńkie lusterko z chromowanego niklu. Przeciągnąłem po nim ręką, żeby je nieco zamazać, i podałem je Pat. Wytarła je jednak pracowicie i wpatrzyła się w nie z napięciem.
- Musisz odjechać - szepnęła po chwili.
- Dlaczego? Czy masz mnie już dosyć?
- Nie powinieneś mnie już widzieć. To już nie jestem ja.
|