Z tą jedynie różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie, a piątej, i odkrył go nie Herman (który do uczniowskiej ubikacji przestał w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który zaalarmował szkołę histerycznym wrzaskiem. Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam rodzaj linki, identyczny węzeł na podwójnej pętli - z jedną dość istotną różnicą. Tym razem samobójca znacznie staranniej założył pętlę, jakby nauczony doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się sznur natychmiast przerwał dopływ krwi do mózgu. Umarł szybko i bez męczarni. W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza szkołą, na wycieczce z moją klasą. Ominął mnie wybuch powszechnej paniki, atak histerii u dyrektorki, najazd rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne przesłuchania. Liceum na żądanie inspektora zostało zamknięte do odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste pieczętowanie i plombowanie drzwi wejściowych. Oto szkoła naszych marzeń, bez uczniów i nauczycieli, pomyślałem mimochodem. - On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki - powiedział Teogderyk, obserwujący wraz ze mną bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał cię od samego rana. Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Kto mógł przypuszczać, że to się tak skończy?! I to ledwo tydzień po pierwszym! Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za późno. Na odległość nie mogłem mu pomóc. Będąc na miejscu przynajmniej bym próbował. - Co mówi policja? - spytałem. - Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a nawet jest ich nadmiar, chłopak zdaje się był skłócony z całym światem. - Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem - stwierdziłem. - Zwykle nawzajem się znoszą. - Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do upadłego kogo się da. - Bieleckiego też? Teogderyk pstryknął palcami. - Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się inspektorowi te marynarskie węzły nie podobają. Ale facet ma alibi, w czasie feralnej lekcji wcale nie wychodził z klasy. Ma na to trzydziestu świadków. - Może nie musiał - mruknąłem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał podejrzliwie. - Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli sprawdzać ostatnią plombę i załadowywali się do samochodu. Został tylko jeden, mundurowy, który zaczął spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila kontrolne spojrzenia. Chwyciłem Teogderyka za rękaw i odciągnąłem go na bok, z dala od ciekawskich uszu. - Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do Kołobrzegu, do dyrektora jego poprzedniej szkoły - powiedziałem. - Po co? - zdziwił się. - Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć. Dyrektor to miły staruszek, od wakacji na emeryturze. Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał nic powiedzieć przez telefon. Trzeba do niego pojechać. - Kołobrzeg to ładny kawałek drogi. - Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój syn nie kupił przypadkiem niedawno nowego opla? Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz twarzy dziecka, którego złe rodzeństwo wrobiło w kradzież świątecznego ciasta. - A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! - wykrzyknął. - Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy. Wyruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, aby dotrzeć do Kołobrzegu w porze obiadowej. Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak wyścigowy mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu około południa, gdyby Teogderyk z komputerową dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń prędkości. Ale i tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz za Poznaniem, udało nam się dobić do morza kwadrans przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo ładnym rynku zjawiliśmy się przed domem dyrektora, starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą początki naszego stulecia. Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni malarskiej połączonej z biblioteką - jedną ścianę zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki mniejszych i większych płócien, przeważnie morskich pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi stały pod oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem pedagogusa, zatwardziałego kawalera, oddanego bez reszty zawodowi i uprawianemu hobby. Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt wygodne fotele i biurko z ogromnym, lotniskowym blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo. - Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o profesorze Bieleckim? - zapytał i przyłożył do cybucha zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki sobie pozwalam - wyjaśnił. - A dlaczego on was tak interesuje? Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w naszej szkole w ciągu ostatniego tygodnia. Słuchał uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami. - I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej
|