ognia

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Odpowiedział mu śmiech...
»
poprzednio
»
M
»
 Z tego wszystkiego wyłania się inny interesujący problem: w jaki sposób wyzwania - takie jak rozlew krwi, rewolucja czy inny wstrząs - pomagają nam...
»
Milczałem zaskoczony...
»
– Pieprzony pożar nie był żadną tajemnicą...
»
spokojniejsza
»
Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by odpowiedzieć potężnemu magowi, którego przeklinaliśmy od ponad tysiąca lat...
»
To ostatnie okazało się szczerą prawdą i w rezultacie Malwina odjechała z giełdy po trzech godzinach bez węża wprawdzie, ale za to z czarnym zamszowym kostiumem,...
»
Zatem musiało być dwóch autorów anonimów, tyle że jeden z nich autentycznie oddawał się swemu sprośnemu zajęciu...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Odbiło mu się. Wstał, stęknął i ruszył w stronę marynarki. Ram
Lal obrócił głowę i patrzał na niego. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
Billie Cameron podszedł do marynarki i wsunął rękę w jej prawą
kieszeń. Hindus wstrzymał oddech. Ręka Camerona grzebała przez
kilka sekund w kieszeni, po czym wydobyła z niej fajkę i woreczek.
Zaczął nabijać fajkę świeżym tytoniem. Zauważył, że Ram Lal wpatruje
się w niego.
- Co się tak gapisz? - zapytał wojowniczym tonem.
- Nic - odpowiedział Ram Lal, odwrócił twarz do ogniska, ale
nie mógł spokojnie usiedzieć. Wstał i przeciągnął się, wykonując przy
tym pół obrotu. Kątem oka widział, jak Cameron kładzie woreczek
z tytoniem z powrotem do kieszeni marynarki i wyciąga z niej pudełko
zapałek, jak zapala fajkę, popykuje z prawdziwym zadowoleniem
i powraca na swoje miejsce.
Ram Lal także powrócił na swoje miejsce. Pełen grozy wpatrywał
się w ognisko. Dlaczego - pytał sam siebie - dlaczego wielka Shakti
tak z nim postąpiła? Żmija była przecież jej narzędziem, instrumentem
zemsty przywiezionym z Indii na jej rozkaz. Dlaczego zmieniła zamiar,
dlaczego zrezygnowała ze swojego zamiaru? Obrócił się znowu i raz
jeszcze spojrzał na marynarkę Camerona. Na samym jej skraju, pod
szwem podszewki coś poruszyło się. Ram Lal zamknął oczy. Był
w szoku. Dziura, mała dziurka w podszewce pokrzyżowała mu plany.
Resztę dnia przepracował w stanie przytłumionej świadomości.
W czasie powrotu ciężarówką do Bangoru Wielki Billie Cameron
siedział jak zwykle przy kierowcy. Było bardzo gorąco, więc złożył
marynarkę wpół i położył ją sobie na kolanach. Później Ram Lal
40
 
widział, jak Billie rzuca marynarkę na tylne siedzenie swego samochodu
i odjeżdża. Przyłączył się do Tommy'ego Burnsa, stojącego na
przystanku autobusowym.
- Powiedz mi - zwrócił się do niego - czy pan Cameron ma
rodzinę?
- Oczywiście - odpowiedział Burns - ma żonę i dwoje dzieci.
- Czy mieszka daleko stąd?
-- Nie, niedaleko. W osiedlu Kilcooley. To w Ganaway Gardens,
jeżeli się nie mylę. Chcesz mu złożyć wizytę?
- Nie, nie - zaprzeczył Ram Lal. - No to do poniedziałku.
Po powrocie do swojego pokoju Ram Lal usiadł i zaczął się
wpatrywać w nieruchomy wizerunek bogini sprawiedliwości.
- Nie chciałem śmierci jego żony i dzieci - powiedział do bogini. -
To nie one mnie skrzywdziły.
Ale bogini patrzyła daleko przed siebie i milczała. Resztę weekendu
Harkishan Ram Lal spędził trapiony lękiem i niepokojem. Wieczorem
poszedł do Kilcooley i znalazł blok o nazwie Ganaway Gardens,
położony tuż przy Owenroe Gardens i naprzeciwko uliczki Woburn
Walk. Na rogu Woburn Walk stała budka telefoniczna. Pod nią Ram
Lal spędził godzinę, udając, że czeka na połączenia. Jednocześnie
obserwował ten krótki zaułek. Zdawało mu się, że zauważył w jednym
z okien Billie Camerona i zanotował sobie numer tego domu.
W pewnym momencie kilkunastoletnia dziewczynka wyszła z tego
właśnie domu i przyłączyła się do grupy młodzieży. Przez chwilę
korciło go, żeby ją zaczepić i powiedzieć, że w marynarce jej ojca kryje
się niebezpieczeństwo. Ale nie starczyło mu odwagi.
Tuż przed zapadnięciem zmroku wyszła z domu kobieta z torbą na
zakupy. Poszedł za nią do centrum handlowego Clandeboye, które
w sobotę zamykają bardzo późno ze względu na robotników otrzymu-
jących tego dnia wypłatę. Kobieta - którą uznał za panią Cameron -
weszła do supersamu Stewarta. Ram poszedł za nią, obserwował ją zza
półek z towarami, próbował zdobyć się na odwagę, przemówić do niej
i uświadomić jej czyhające w domu niebezpieczeństwo. Ale i tym
razem zawiodły go nerwy. Może to zupełnie inna kobieta, może
pomylił się co do numeru domu. Uznano by go za wariata.
Źle spał tej nocy, widział pokrytą ostrymi łuskami, pełną jadu
żmiję, wyłaniającą się ze swojej kryjówki w podszewce marynarki
i ślizgającą się bezszelestnie po domu, w którym spała nie pode-
jrzewająca niczego rodzina Cameronów.
W niedzielę znów wałęsał się po osiedlu Kilcooley. Zlokalizował
ponad wszelką wątpliwość dom, w którym mieszkała rodzina Wielkiego
Billie. Zobaczył go pracującego w ogródku za domem. Po południu
41
 
zorientował się, że jego obecność zwraca uwagę i zrozumiał, że musi
albo podejść śmiało do frontowych drzwi Cameronów i przyznać się
do wszystkiego, albo odejść i pozostawić ich los w rękach bogini. Ale
sama myśl o tym, że mógłby stanąć twarzą w twarz z groźnym
Ulsterczykiem i wyznać, na jak straszne niebezpieczeństwo wystawił
jego dzieci, po prostu go sparaliżowała. Powrócił więc na Railway
View Street.
W poniedziałek rano rodzina Cameronów zbudziła się kwadrans
przed szóstą. Był piękny, słoneczny, sierpniowy dzień. O szóstej cała
czwórka siedziała w małej kuchni na tyłach domku przy śniadaniu:
syn, córka i żona, wszyscy w szlafrokach, tylko Wielki Billie w robo-

Powered by MyScript