.. - W takim razie daj sobie spokój. Daj spokój. Nie ma na to czasu. - Ale... - Bierz pistolet. - Jack... - Bierz pistolet, Richard! Richard pochylił się po uzi. - Nienawidzę broni - powtórzył. - Tak, wiem. Sam szczególnie za nią nie przepadam, Richie, ale nadszedł czas na rewanż. 6 Pociąg dojeżdżał do wysokiego parkanu. Dobiegały zza niego pomruki i okrzyki, rytmiczne klaskanie, odgłosy uderzających w równym tempie w gołą ziemię obcasów. Rozchodziły się też inne, trudniejsze do zidentyfikowania dźwięki, wszystkie jednak pasowały Jackowi do dość określonego wzorca - szkolenia wojskowego. Dystans między wartownią i zbliżającym się parkanem wynosił pół mili. Biorąc pod uwagę to, co się za nim działo, chłopiec wątpił, czy ktokolwiek usłyszał pojedynczy strzał. Elektryczny pociąg jechał prawie bezgłośnie, dzięki czemu powinni mieć przewagę zaskoczenia. Tory znikały pod zamkniętą, podwójną bramą. Pomiędzy grubo ciosanymi belkami widać było szczeliny, przez które sączył się blask słońca. - Lepiej zwolnij, Jack - powiedział Richard. Znajdowali się już sto pięćdziesiąt jardów od bramy. Rozlegało się zza niej gromkie skandowanie: “Ooolejno-OLICZ! Az-dwa! Czy-czte-RY! Ooolejno-OLICZ!”. Jackowi znowu przypomniały się zwierzoczłeki H. G. Wellsa i zadrżał. - Nie da rady, chłopie. Taranujemy bramę. Zostało ci jeszcze dość czasu, żeby krzyknąć na wiwat. - Oszalałeś, Jack! - Wiem. Sto jardów. Szemrały akumulatory. Przeskoczyła niebieska, skwiercząca iskra. Po obu stronach przepływała goła ziemia. Nie ma tu zboża, pomyślał Jack. Gdyby Noel Coward napisał sztukę o Morganie Sloacie, pewnie zatytułowałby ją “Skundlony duch”. - A co będzie, jeśli ta dziwaczna kolejka wyskoczy z torów, Jack? - No, to możliwe - odparł chłopiec. - Albo jeżeli przejedziemy przez bramę, a tory kończą się tuż za nią? - No to załatwimy się na cacy, nie? Pięćdziesiąt jardów. - Naprawdę postradałeś zmysły, Jack - prawda? - Pewnie tak. Odbezpiecz broń, Richard. Richard przesunął bezpiecznik. Łoskoty... pomruki... odgłosy marszu... skrzypienie skóry... krzyki... nieludzki wrzask, od którego Richard się skulił. Mimo to Jack dostrzegł w twarzy przyjaciela zdecydowanie, co wywołało w nim uśmiech dumy. Nie zamierza mnie porzucić... stary Racjonalny Richard nie zamierza mnie porzucić. Dwadzieścia pięć jardów. Krzyki... piski... wykrzykiwane komendy... i gruby, gadzi ryk - Groooo-OOOO - od którego Jackowi włosy stanęły dęba na karku. - Jeśli wyjdziemy stąd żywcem, to kupię ci w Dairy Queen podwójnego chili doga. - Bo się porzygam! - zawołał Richard. Niewiarygodne, ale zaczął się uśmiechać. W tym momencie chorobliwa żółtość częściowo znikła z jego twarzy. Pięć jardów - a okorowane bele, z których zbito bramę, wydawały się solidne, tak, bardzo solidne. Jack miał ledwie czas pomyśleć, czy nie popełnił wielkiego błędu. - Pochyl się, chłopie! - Nie nazywaj m... Pociąg uderzył w bramę w parkanie. Obydwóch chłopców rzuciło do przodu. 7 Brama rzeczywiście była bardzo mocna, a na dodatek blokowały ją od wewnątrz dwie poziome, wielkie belki. Pociąg Morgana nie należał do zbyt dużych, a w trakcie długiej przeprawy przez Spustoszone Ziemie akumulatory niemal doszczętnie się wyczerpały. Na pewno wypadłby z torów od zderzenia, a obaj chłopcy mogliby zginąć w katastrofie, brama miała jednak piętę achillesową. Nowe zawiasy, wykute zgodnie ze współczesnymi amerykańskimi standardami, zostały dopiero zamówione. Jeszcze nie dotarły, a stare, żelazne, pękły, gdy lokomotywa staranowała bramę. Pociąg przetoczył się na drugą stronę ogrodzenia z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, pchając przed sobą oderwaną bramę. Za parkanem zbudowano tor przeszkód. Wierzeje zaczęły spychać jak pług śnieżny prowizoryczne drewniane przeszkody - wywracały je, toczyły przed sobą, miażdżyły na drzazgi. Trafiły również Wilka zaliczającego karne okrążenia. Stopy wilkołaka znikły pod poruszającą się bramą i zostały zmielone na proszek, razem z przerobionymi butami. U Wilka natychmiast zaczęła się Przemiana; warcząc i wrzeszcząc, zaczął na poły wdrapywać się, na poły podciągać na skrzydło bramy, posługując pazurami, które błyskawicznie stawały się tak długie i ostre jak kolce montera telefonicznego. Pociąg ujechał już czterdzieści stóp za ogrodzenie. W zdumiewający sposób Wilk zdołał wedrzeć się niemal na szczyt bramy, nim Jack przerzucił dźwignię w jałowe położenie. Pociąg stanął. Brama przewróciła się do przodu, wzbijając olbrzymi kłąb kurzu i miażdżąc pod sobą nieszczęsnego Wilka. Jego stopy pod ostatnim wagonem wciąż obrastały futrem; miało to potrwać jeszcze przez kilka minut. Sytuacja w obozie wyglądała lepiej, niż Jack się spodziewał. Pobudka najwidoczniej odbywała się tu wcześnie, jak to zwykle bywa w jednostkach wojskowych. Większość żołnierzy opuściła już koszary i odbywała dziwaczne odmiany ćwiczeń fizycznych i musztry. - Po prawej! - krzyknął Jack. - Co mam robić?! - odkrzyknął Richard. Jack otworzył usta i krzyknął: za wujka Woodbine’a przejechanego na ulicy; za nieznanego woźnicę zatłuczonego na śmierć pejczem na zabłoconym dziedzińcu; za Ferda Janklowa; za Wilka zabitego w obrzydliwym gabinecie Sunlighta Gardenera; za swoją matkę - ale przede wszystkim, zorientował się, za Królową Laurę DeLoessian, która była również jego matką, i za zbrodnię, popełnianą na Terytoriach. Zawołał jako Jason, a jego głos był donośny jak grom. - DAJMY IM CZADU! - zagrzmiał Jack Sawyer/Jason DeLoessian i otworzył ogień. 8
|