rynnę skalną...

Linki


» Dzieci to nie ksiÄ…ĹĽeczki do kolorowania. Nie da siÄ™ wypeĹ‚nić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Regis wdrapał się na stojące obok krzesło, by lepiej przyjrzeć się znamieniu, lecz już wcześniej był pewien, że jego bystre oczy nie zwiodły go, że znamię na...
»
=521= W odniesieniu do drugiego ograniczenia należy podkreślić, żezwierzchnik odpowiada wprawdzie na zasadzie ryzyka, jednakże tylko wtedy, gdyczyn...
»
As you’ll see, there are a number of issues that make this a more complicated problem than it seems...
»
identyfikowanej przez argument (co moż na wykorzystać w przypadku duż ych struktur!)...
»
- Naprawdę?- Gdybym cię jeszcze pragnął, to przecież nie wytrzymałbym tak długo bez ciebie...
»
Przy takim wyodrębnieniu funkcji bibulastych i oddaniu ich w ręce rzeczywistych niewolników bibuły znikać też musi stopniowo i przygodność, wypadkowość w...
»
suche gałęziena opał, pasła bydło i kopała rowy dla wody biegnącej z gór...
»
In another mechanism, the action yyclearin clears the current symbol after an error which follows the error entity...
»
z ucha słuchawkę, wepchnął ją razem z przewodem pod koszulę i odwrócił się do zlewu, udając, że się myje...
»
63

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Wyżej, w środkowych partiach, teren stał się łatwiejszy, mniej
stromy, bardziej rozczłonkowany. Stroma półka, ciągnąca się skośnie w prawo,
zaprowadziła wspinaczy do piarżystego wgłębienia. Skały spiętrzały się nad nim
pionowo, ale jeszcze nieco dalej w prawo trawiasto-skaliste żebro pozwalało bez
większych trudności pokonać dalszy odcinek. Pionowy uskok żebra udało się
okrążyć dalekim łukiem od lewej strony. Już sto metrów, już sto pięćdziesiąt,
już więcej niż połowa ściany została zdobyta. Rosła przepaść pod stopami, coraz
głębiej i głębiej w dole widać piargi i śniegi doliny. Od połowy ściany pierwszy
szedł Jarzyna. Żebro, którym się wspinał, stawało się coraz bardziej strome. Do
szczytu zostało już tylko jakieś sto dwadzieścia metrów, ale teraz zagrodziły
drogę gładkie, żółto zabarwione płyty górnych partii ściany. Daremnie młodzi
taternicy szukali jakiejś luki w przewieszonych zerwach. Wąskim, poziomym
gzymsem skalnym posuwają się jakiś czas w prawo, w poprzek ściany, natrafiając
na obszerną platformę zasypaną piargiem i kamiennymi blokami. Trudno nam dziś
odtworzyć ściśle szlak ich dalszej wspinaczki. Ściana nad platformą wykazuje
niewielkie możliwości przejścia. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że do dziś
jeszcze nie została pokonana. W rok po próbie Szulakiewicza i Jarzyny cofnęli
się z tego miejsca dwaj najznakomitsi ówcześni taternicy węgierscy: bracia Gyula
i Roman Komarniccy. Zdobyli oni wprawdzie północną ścianę Małego Jaworowego, ale
ominęli jej górne partie dalekim trawersem w prawo. Jarzyna rusza znowu naprzód.
Śmiało atakuje pionowe płyty skalne. Wyszukuje małe, prawie niewidoczne chwyty i
stopnie. Z najwyższym wysiłkiem wspinacze posuwają się powoli metr po metrze.
Szulakiewicz asekuruje towarzysza z uwagą i skupieniem, ale - bądźmy szczerzy -
cóż warta była asekuracja w czasach, gdy wbicie haka w skały zdarzało się tylko
wyjątkowo, a normalnie stosowanym ubezpieczeniem była lina trzymana przez
asekurującego po prostu... w ręku? A właśnie w tej chwili asekuracja przy pomocy
haków i karabinków miałaby wartość nieocenioną. Jarzyna znajduje się bowiem
jakieś piętnaście metrów nad towarzyszem w sytuacji nadzwyczaj niebezpiecznej.
Stoi na maleńkich stopniach w przewieszonej ścianie, ręce zaciśnięte na skalnych
chwytach drżą mu ze zmęczenia. Odczuwa teraz skutki nadmiernego wysiłku wielu
godzin wytężonej wspinaczki. Usiłuje wyciągnąć się na rękach w górę, na
dogodniejsze miejsce, i wtedy utrudzone mięśnie odmawiają posłuszeństwa,
nastąpił skurcz, zgięta w łokciu ręka zesztywniała, stała się nagle jakaś obca,
jakby nie własna, palce wyprostowały się wbrew woli, wypuściły chwyt. Zanim
wspinacz zrozumiał, co się właściwie stało - już leciał w powietrzu głową w dół.
Gwałtowne szarpnięcie liny wyrwało błyskawicznie Szulakiewicza ze stanowiska
asekuracyjnego. Po ułamku sekundy lecieli już obaj. Przerzuciło ich przez
platformę, z której niedawno wyszli, ale łącząca ich lina zaczepiła się o jeden
z bloków skalnych, jakimś cudownym wprost przypadkiem nie zerwała się i obaj
zawiśli potłuczeni, lecz żywi. Z trudem udało im się wygramolić z powrotem na
platformę. Dziwna rzecz: Jarzyna, którego upadek wynosił niemal pięćdziesiąt
metrów, wyszedł z niego prawie bez szwanku. Natomiast Szulakiewicz, który spadał
"zaledwie" dwadzieścia metrów, odniósł poważniejsze, choć prawdopodobnie
niegroźne dla życia obrażenia i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach.
Początkowo sądzili, że dłuższy odpoczynek na platformie wystarczy, by przywrócić
Szulakiewiczowi możność choćby najpowolniejszego schodzenia z pomocą liny. Gdy
po dwóch godzinach stan nie uległ zmianie, zdecydowali, by Jarzyna spróbował
zejść sam i sprowadzić pomoc. Była to jedyna decyzja, jaką w tych
okolicznościach mogli powziąć. Oczekiwanie pomocy w ścianie, przywoływanie jej
krzykiem w pustej, nie uczęszczanej wówczas Dolinie Jaworowej było zupełnie
bezcelowe. W pogodny dzień wołanie mogliby może usłyszeć nieliczni turyści
przechodzący niekiedy szlakiem przez Lodową Przełęcz. Tego dnia jednakże pogoda
była wybitnie niepewna. O, właśnie z mgieł wałęsających się nisko nad doliną
poczyna padać drobny, tatrzański kapuśniaczek. Trzeba się spieszyć, zanim skała
nie stanie się mokra i śliska. Ciężka to decyzja dla każdego prawdziwego
człowieka gór opuścić rannego towarzysza, nawet gdy się wie, że to dla niego
jedyny ratunek. Tym cięższa, gdy się ma ze sobą marny kawałek liny, pod sobą
blisko dwieście metrów trudnej i kruchej ściany, a wie się dobrze, iż od
powodzenia wyprawy, od jednego fałszywego kroku zależy życie lub śmierć kolegi i
przyjaciela. Jan Jarzyna bez wahania wziął na siebie to brzemię
odpowiedzialności. Późniejsze kroniki taternickie nie notują już więcej jego
nazwiska. Nie wiemy, jakie były dalsze losy tego młodzieńca o zadatkach na
alpinistę wielkiego kalibru. Przypuszczać należy, że po straszliwych
zdarzeniach, o których tu piszemy, Jarzyna porzucił taternictwo na zawsze.
Jednakże nawet dziś, po tylu latach, czujemy podziw i szacunek dla hartu woli
człowieka, który potrafił dokonać niezwykłego czynu: mimo potłuczeń, mimo
niewątpliwego wstrząsu po wypadku, mimo coraz to pogarszającej się pogody zejść
samotnie, bez asekuracji, poprzez urwisko Małego Jaworowego i w niezwykle
szybkim tempie odbyć wielogodzinny, wytężony marsz do dalekiego schroniska przy
Morskim Oku. Do schroniska tego dotarł o godzinie dziesiątej wieczór.

Powered by MyScript