dwie Angielki, Charlotte Moberly i dr Eleanor Jourdain, odbyły taką wycieczkę w przeszłość. To również jest wzorcowy przypadek. Był on badany ze wszystkich stron, szukano jego słabych punktów, a następnie z fanatyzmem starano się go podważyć. Stanowi on dotąd zagadkę, i będzie nią prawdopodobnie jeszcze po stu latach, w 2001 r. Obie wspomniane damy zwiedzały pałac w Wersalu. Podziwiając wspaniałą ogromną budowlę Ludwika XVI, zapragnęły odbyć spacer do Petit Trianon. Były w Wersalu po raz pierwszy, toteż zmyliły drogę do tego pałacyku, niegdyś ulubionej letniej siedziby królowej Marii Antoniny. Nagle znalazły się na ciemnej, cienistej ogrodowej alejce. Niepewnie postępowały dalej i znowu ujrzały światło dnia. Ku swemu zdumieniu ujrzały kilka zrujnowanych budynków gospodarczych, a przed nimi stał zardzewiały pług. Potem doszły do małego murowanego domku, przed którym właśnie pewna kobieta podawała dzban młodej dziewczynie. Obie były staromodnie ubrane. Dwóch panów o dystyngowanym wyglądzie -starszy i młodszy -wyszło Angielkom naprzeciw. Także ich stroje pochodziły z innej epoki: mieli na sobie długie zielonoszare surduty, na głowach trójgraniaste kapelusze, a w rękach zdobione laseczki spacerowe. Może to byli ogrodnicy, bo w pobliżu stał sprzęt do pielęgnacji ogrodu, jak również taczka i pług, choć z drugiej strony mężczyźni ci byli zbyt dystyngowani na takie zajęcie. Angielki bezbłędną francuszczyzną spytały nieznajomych o drogę. Zapytani wskazali mały okrągły pawilon muzyczny, na którego stopniach siedział człowiek w ciężkim czarnym płaszczu i kapeluszu z obwisłym rondem, z twarzą ciemną i pokrytą bliznami po ospie. Jego widok w jakiś sposób napawał lękiem. Obie angielskie ladies opisywały później wyraz jego twarzy jako złośliwy i dziwnie pusty. Z wahaniem przystanęły przed małym budynkiem i nie miały odwagi podejść bliżej. Stojąc tak niezdecydowanie, usłyszały za sobą pospieszne kroki. Pojawił się młody człowiek, również ubrany w gruby płaszcz i kapelusz z szerokim rondem oraz buty ze sprzączkami. Nie miał jednak w sobie niczego niesamowitego, robił wrażenie dżentelmena w każdym calu. Staroświecką francuszczyzną wskazał przybyłym drogę do Petit Tńanon, nazywając go co prawda "la maison", tak jak zwykła mówić Maria Antonina. Mimo całej swej uprzejmości wydawał się podniecony i wyraźnie się spieszył. Skoro tylko udzielił żądanej informacji, oddalił się pędem. Idąc za jego wskazówkami, obie kobiety przeszły przez mały mostek przerzucony nad wąskim parowem. Znalazły się w ogrodzie, przypominającym park angielski. Teraz widziały Petit Tńanon. Okna były zasłonięte okiennicami. Na tarasie siedziała blondynka w średnim wieku, rysując grupę drzew. Miała na sobie lekką letnią sukienkę i kapelusz o szerokim rondzie. W tym momencie nadbiegł ów młody człowiek, który przedtem uprzejmie, choć w pośpiechu, wskazał Angielkom drogę. Złożył głęboki ukłon przed malarką i najwidoczniej o czymś jej meldował. Turystki chciały zwiedzić pałacyk wewnątrz. Obeszły zachodnie skrzydło aż do tarasu, z którego można było wejść do środka. Z bocznej przybudówki Petit Tńanon wyszedł służący. Z pełną galanterii miną oświadczył, że do "la maison" trzeba iść przez dziedziniec po drugiej stronie kuchni, i zaoferował damom swoją asystę. Kiedy dotarły do celu, zostawił je same. Angielki wmieszały się między gości weselnych, którzy tam wesoło świętowali. Po pewnym czasie postanowiły wracać. W jakiś sposób przekroczyły niewidzialną linię podziału i znalazły się znowu w 1901 r., czego wówczas nie były świadome. Zdawały sobie natomiast bardzo wyraźnie sprawę, że musiało się wydarzyć coś dziwnego. Nie wiedziały jednak dokładnie co. W każdym razie przelały swoje wrażenia na papier. Damy te nie miały skłonności do histerii ani urojeń. Przeciwnie, jak na Angielki przystało, miały dar chłodnej obserwacji i umiały się precyzyjnie wyrażać. Charlotte Moberly, starsza z nich, była przez 15 lat przewodniczącą St. Hugh's Hall, późniejszego college'u Uniwersytetu Oxford. Dr Eleanor Frances Jourdain była jej następczynią, a ponadto kierowała prywatną szkołą pod Londynem. Jej raporty, które spisała samodzielnie, były dokładne, szczegółowe i beznamiętne. Przedstawione w nich zdarzenie wciąż należy do nie rozwiązanych zagadek naszych czasów. W późniejszych latach obie ladies, razem i osobno, odbyły wiele podróży do Wersalu, aby na miejscu zbadać sprawę. Zaskoczyły je różnice między tym, co widziały podczas swojej ówczesnej bytności, a rzeczywiście istniejącymi obiektami. Alejki, po których wtedy mogły chodzić swobodnie, były zagrodzone przerdzewiałymi, od wielu lat nie otwieranymi kratami. Nie było murowanego domu, okrągłego pawilonu ani małego mostka. Przed tarasem, na którym siedziała tamta rysowniczka, nie rozciągał się rozległy, wypielęgnowany ogród, ale wysypany żwirem podjazd. W miejscu, w którym siedziała kobieta, rosły różaneczniki. O ile w czasie dziwnego spaceru dwóch turystek panowała dookoła cisza i spokój, to teraz w okolicy kipiał gorączkowy ruch. Grupy zwiedzających robiły mnóstwo hałasu, wszędzie były rozstawione stoiska z pamiątkami i ogrodowe krzesła. Coraz bardziej nasuwało się dziwaczne podejrzenie, że Angielki przeniosły się wtedy w przeszłość.
|