Daniel Marchmont i jego żona znajdowali się wśród tej grupy; mimo zaprzątniętej czym innym uwagi ani Sloan, ani Cynthia nie przeoczyli tego. Rzadko się zdarzało, aby ktoś nie zauważył Marjorie Marchmont. Jej męża można było nie zauważyć. Z łatwością. Ale nie pani Marchmont. Była z natury impulsywna, co podkreślała jeszcze jej pokaźna postać - nawet okoliczności pogrzebu nie przygasiły jej. Jak dziecko pochłonięta była zawsze chwilą obecną. Zarówno Sloan, jak i panna Paterson zauważyli, że zaledwie weszła, spojrzała uważnie na kwiaty w kościele, a potem wyszła z ławki i wepchnęła z powrotem na miejsce jakąś niesforną gałązkę zieleni. Cynthia sama nieźle umiała układać kwiaty i uważała poprzednie ułożenie za dużo lepsze; Marjorie jednak uznała widocznie, że jej dekoracja jeszcze nie jest dość dobra, wepchnęła więc kwiaty głębiej do wazonu i wróciła na swoje miejsce. Sloan zauważył również, że - nie licząc rodziny - wszyscy goście z nieszczęsnego sobotniego przyjęcia zebrali się teraz w kościele. Policzył ich w myśli: powinno być osiem osób. Profesor - widział go, gdy wchodził z doktorem i jego żoną, to troje; państwo Marchmont, którzy właśnie weszli - nie można by jej przeoczyć - waży pewnie co najmniej 95 kilogramów - to pięć; państwo Renville'owie - to naprawdę bardzo ładna kobieta - jeszcze nie wiedział, co o nich sądzić - siedem; siedzieli obok tej ogrodniczki - panny Paterson - typowa małomiasteczkowa stara panna - razem osiem. Wszyscy spotkali się w Strontf ield Park w sobotę wieczór tuż przed ósmą. Bili Fent zmarł prawie o północy. To były jedyne ustalenia czasu, jakimi dysponował inspektor. Zrobił, co w jego mocy, żeby wycisnąć jeszcze jakieś informacje od patologa. Miało to miejsce we wtorek. I nie było wcale łatwe. - Sloan, nie można żądać ode mnie, żebym stwierdził na pewno - powiedział doktor Dabbe ostrożnie - kiedy zmarły zażył to, co zażył, dopóki nie wiemy dokładnie, co to było. - Nic więcej, doktorze? - Jeszcze nie. Kiedy będziemy wiedzieli dokładnie, co zażył... - Lub co mu podano - rzeczowo podkreślił Sloan. - Tak. To już naturalnie panów sprawa - odrzekł patolog. - Z mojej strony... - Tak, doktorze? - Mogę co najwyżej powiedzieć, że moim zdaniem zażył jakiś narkotyk i to najprawdopodobniej późno wieczór, bo gdyby zażył to wcześniej, skutki objawiłyby się, zanim wyruszył odwieźć staruszka do domu. Sloan skinął głową. - Jest jeszcze jeden wniosek, który możemy wyciągnąć, skoro już jesteśmy przy tym, inspektorze. - No... - Że gdyby substancja “X” miała właściwości emetyczne... - Emetyczne? - Wywołujące wymioty. - Doktor Dabbe uśmiechnął się. - Gdyby miała... - Wówczas - skończył Sloan za niego - zmarły mógł ją zażyć dopiero po kolacji. Zgadzam się z tym w pełni. Słyszeliśmy, że kolację zjadł normalnie. - Słyszeliście? - zarechotał głośno doktor. - Ja wiem na pewno, Sloan. Widziałem. Ten nieco przyziemny aspekt sprawy wprawił w zakłopotanie jeszcze jedną osobę. Konstabl Crosby, siedzący obok Sloana, poruszył się. Butny, niewyrobiony, doprowadzał stale do rozpaczy swoich kolegów: słusznie powiedział o Crosbym nadinspektor: nikt nie wziąłby go za policjanta. Jego wyobrażeniem “cywila” był staranny garnitur, a krawat, jaki wybrał na pogrzeb, Sloan mógł określić jako zdecydowanie nieodpowiedni. - Proszę pana - szeptał teraz - co zrobią później z tą resztą? - Z czym...? - zapytał ponuro Sloan. - Z tym, co wzięto do badania... - Jeśli jest tam coś, co nie powinno być, będzie to potrzebne jako dowód i zakonserwowane. - Na zawsze? Sloan westchnął. - Myślę, że możemy to podarować Muzeum Okropności. - A jeśli nie, to czy... Sloan nigdy nie usłyszał, co Crosby proponował, a nagłe poruszenie słomianego kapelusza Nellie Roberts zaoszczędziło mu konieczności zajęcia oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Muzyka organowa urwała się nagle i - idąc w ślad za Nellie - zebrani poderwali się na nogi. Przez otwarte drzwi od strony cmentarza dochodziło skrzypienie nóg na żwirze, a potem już w kruchcie kościoła silny głos obecnego proboszcza Św. Leonarda w Constance Parva, który zaczynał egzekwie. Rozdział III Pierwsza wstała panna Paterson. Uprzedziła niebieski słomiany kapelusz Nellie Roberts, bo podświadomie wsłuchiwała się w dzwonienie Fitcha. Przerwał je, kiedy orszak wchodził do kościoła - jego zadanie było chwilowo wykonane.
|