* Następnego dnia, wczesnym rankiem, ze swoją torbą na plecach, zgarbiony i kulejący, ale pełen otuchy w sercu, wchodził Marek do miasta Tucuman, jednego z najmłodszych i najbardziej kwitnących grodów Republiki Argentyńskiej. I zaraz przypomniały się chłopcu jak żywe: Buenos Aires, Rosario, Kordowa, gdyż i tu były takież same proste, niezmiernie długie ulice i takież same, z obu ich stron, białe, niskie domy. Tylko że gdzie spojrzał, widział wspaniałą i świeżą roślinność, niebo głębokie, przeczyste, tak nieskalanego szafiru, jakiego nigdy i nigdzie i we Włoszech nawet nie oglądał; powietrze zaś, którym oddychał, miało przecudny zapach pomieszanych kwiatów. Tak idąc spiesznie przez ulice czuł to samo gorączkowe wzruszenie, jakiego doznał w Buenos Aires. Drżał cały jakimś dziwnym, wewnętrznym dreszczem przyglądając się oknom i drzwiom domów i obrzucając badawczym spojrzeniem przechodzące niewiasty z jakąś trwożną nadzieją, że ujrzy swą matkę. Chciałby wszystkich o nią pytać, a przecież nie śmiał zatrzymać nikogo. Ci jednak, którzy go spotkali, zatrzymywali się na progach domów patrząc na biednego, obdartego, pokrytego kurzawą chłopca, na którym znać było, że idzie z jakiegoś niezmiernego daleka... A on tymczasem upatrywał twarzy, która by go ośmieliła do trwożnych zapytań, kiedy mu wpadł w oczy szyld jakiegoś sklepu z włoskim nazwiskiem właściciela. W sklepie spostrzegł mężczyznę w okularach i dwie kobiety. Zbliżył się zwolna do drzwi i zebrawszy całą odwagę zapytał: – Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu mieszka pan Mequinez? – Pan inżynier Mequinez? – zapytał właściciel sklepu. – Pan inżynier Mequinez – odpowiedział chłopiec drżącym głosem. – Państwa Mequinez – rzekł właściciel sklepu – nie ma w Tucuman. Krzyk rozpaczliwego bólu, jak gdyby z piersi przebitej nożem idący, był echem słów jego. Zerwał się kupiec, zerwały się kobiety, kilku przechodniów stanęło na trotuarze, kilku sąsiadów przybiegło. – Co to? Co ci to, chłopcze? – pytał wystraszony kupiec prowadząc Marka do sklepu i sadzając go na krześle. – Dla Boga, nie ma desperować czego! Państwa Mequinez tu nie ma, ale są niedaleko, o kilka godzin od Tucuman... – Gdzie? Gdzie? – zakrzyknął Marek i skoczył z krzesła jak gdyby wskrzeszony. – Będzie z piętnaście mil stąd – mówił kupiec. – Na brzegu Saladilli, w tym miejscu gdzie budują wielką cukrownię i osadę przy niej. Tam teraz mieszka pan inżynier, wszyscy wiedzą o tym, a byleś tęgo nogi zbierał, będziesz tam w kilka godzin. – Ja tam byłem miesiąc temu –rzekł jakiś młodzieniec, który na krzyk do sklepu podbiegł. Marek spojrzał na niego prawie że wystraszonym wzrokiem i blednąc zapytał nagle: – Czy pan tam widział służące państwa Mequinez, Włoszkę? – Genuenkę? Widziałem. Marek wybuchnął konwulsyjnym łkaniem, płacząc i śmiejąc się razem. I zaraz porwał się gwałtownie biec, pytając jedno przez drugie: – Jak się idzie? Prędko! Jaką drogą? Na miłość Boską! Prędko! Zaraz muszę biec... Pokażcie mi drogę!... – Ale to cały dzień trzeba tam iść! – mówili wszyscy razem. – Jesteś zmęczony... Musisz odpocząć do jutra. Jutro pójdziesz z rana. – Nie mogę! Nie mogę! – wołał chłopiec. – Powiedzcie mi tylko, gdzie. Pokażcie! Ani chwili nie mogę czekać. Idę zaraz, choćbym miał paść... Drogę mi pokażcie! Widząc go tedy tak zdecydowanym, nikt się już nie przeciwił biednemu chłopczynie. – Niechże cię Bóg prowadzi! – mówili. – A pilnuj się w drodze przez las. Szczęśliwej drogi, mały Włoszku! Ów młodzieniec wyprowadził go z miasta, pokazał gościniec, udzielił kilku objaśnień i patrzył za nim, kiedy chłopiec ruszył. Po kilku chwilach mały wędrowiec, kulejący, z torbą na plecach, zniknął mu z oczu poza drzewami wysadzonymi z obu stron ulicy. * Noc, która w dniu tym zapadła, była okropną dla chorej. Biedna kobieta cierpiała straszliwe bóle, które jej wydzierały nieprzytomne jęki i wprawiały ją w szał jakiś chwilami. Osoby czuwające nad nią traciły głowę. Pani przybiegała przerażona, od czasu do czasu daremnie szukając, czym by ulżyć w męce. Wszyscy zaczęli się obawiać, że gdyby nawet chora zdecydowała się na operację, lekarz, który miał przybyć z Tucuman nazajutrz rano, mógłby już przybyć za późno. Wszakże w chwilach, kiedy kobieta odzyskiwała przytomność, można było poznać, że najcięższym jej cierpieniem była nie męka ciała, lecz męka duszy, mysi rozpaczliwa o dalekiej, dalekiej rodzinie. Blada, wycieńczona, z twarzą zmienioną chwytała się za włosy ruchem rozpaczy, który przenikał serca. – Boże mój! Boże mój! Umierać tak daleko! Umierać i nie widzieć nikogo, nikogo! O dzieci moje, o moje sieroty! O nieszczęsne sieroty wy moje! O Marku mój! Takie małe, takie dobre, takie kochające dziecko! Nie wiecie, wy ludzie, nikt nie wie, co to za kochające było dziecko! O, żeby pani wiedziała! Od szyi go sobie nie mogłam oderwać, kiedym odjeżdżała, a płakał!... Tak płakał, że mało mu serce nie pękło. Oj, wiedziałeś ty, wiedziałeś, sieroto, że matki nie zobaczysz więcej! Żem też ja wtedy trupem nie padła! Że się też wtedy Pan Bóg nie zmiłował i śmierci mi nie dał! Oj, żebym ja była tam padła przy tym żegnaniu! Żeby we mnie piorun Boży był trzasnął!
|