— Zostaw go u mnie — powiedziałem. A właściwie pokornie poprosiłem. — Tylko do czasu, kiedy się urządzisz. Kilka tygodni, dwa miesiące, ile będzie trzeba. Do momentu, kiedy poznasz lepiej nową pracę i znajdziesz jakieś lokum. Na ten okres pozwól mu zostać ze mną. Obserwowała mnie uważnie, tak jakbym mówił do rzeczy, lecz mimo to nie wolno było mi ufać. — Nie próbuję ci go odebrać, Gino. Wiem, że nigdy by mi się to nie udało. Ale nie mogę znieść myśli, że będzie się nim opiekować ktoś obcy w jakimś małym mieszkanku, podczas gdy ty będziesz ślęczeć w biurze, zapoznając się z nowymi obowiązkami. Wiem, że ty też tego nie możesz znieść. Gina obserwowała naszego syna, który powoli wspinał się po drabince. W pewnym momencie obejrzał się ostrożnie i uśmiechnął do nas obojga. — Muszę skorzystać z tej okazji — powiedziała. — Muszę się przekonać, czy potrafię. Teraz albo nigdy. — Rozumiem. — Będę do niego oczywiście codziennie dzwoniła. I sprowadzę go do siebie najszybciej, jak tylko zdołam. Może ty mógłbyś go przywieźć. — To brzmi zachęcająco. — Kocham Pata. Kocham mojego syna. — Wiem o tym. — Naprawdę wydaje ci się, że potrafisz się nim przez jakiś czas zaopiekować? — Dam sobie radę. — Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. — Tylko do czasu, aż staniesz na nogi. * * * Zabraliśmy Pata do domu i położyliśmy go do łóżka. Szczęśliwy i zmęczony, wkrótce zasnął, śniąc sny, których nie miał pamiętać nazajutrz. Gina przygryzła dolną wargę. — Nie martw się — powiedziałem. — Dobrze się nim zaopiekuję. — Tylko do czasu, aż się urządzę. — Tylko do czasu, aż się urządzisz. — Wrócę po niego — powiedziała, bardziej do siebie niż do mnie. I w końcu rzeczywiście po niego wróciła. Ale wtedy sytuacja była już trochę inna. Kiedy wróciła po Pata, na stoliku nie leżały już jego majtki, a na podłodze pudełka po pizzy z Mister Milano. Kiedy wróciła po naszego synka, ja też stałem się kimś w rodzaju prawdziwego rodzica. I tutaj popełniła błąd. Myślała, że ona może się zmienić, lecz ja zawsze pozostanę taki sam. * * * Moi rodzice usiłowali zaradzić sytuacji, próbując zmienić życie Pata w jedno wielkie święto. Z dnia na dzień obalona została niepodlegająca negocjacjom zasada „jedna cola dziennie”. Kiedy Pat i ja pojawiliśmy się w ich domu, czekały na niego prezenty, wśród nich specjalna wersja Powrotu Jedi („Nowe sceny, nowa ścieżka dźwiękowa, nowe efekty specjalne”). Chcieli, żeby coraz częściej u nich zostawał, bez wątpienia w nadziei, iż zastąpią moją ponurą fizjonomię i długie okresy milczenia swoim śmiechem prosto z taśmy, śmiechem tak sztucznym, że chciało mi się od niego płakać. Chcieli także, żeby jedno z nich towarzyszyło nam zawsze do bramy przedszkola. Musieli w tym celu pokonać długą drogę — dojazd do nas zajmował co najmniej godzinę autostradą M 25 w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara — lecz mieli zamiar robić to dzień w dzień. — Mały zasługuje na specjalne względy — oznajmił mój ojciec, wsuwając z jękiem swoje stare nogi do mojego samochodu z niskim zawieszeniem. Wiedziałem, dlaczego to robili, i kochałem ich za to. Starali się powstrzymać swojego wnuka od płaczu. Ponieważ bali się, że kiedy już raz zacznie szlochać, nigdy nie zdoła się opanować. Ale po wyjeździe matki życie Pata nie było świętem. I żadna ilość gadżetów z Gwiezdnych wojen oraz dobrych chęci nie mogła zmienić go w święto. — Co będziesz dzisiaj robił? — zapytał ojciec, kiedy mały usadowił się na jego kolanach w MGF. — Będziesz lepił robaki z plasteliny? Dowiesz się, co się przydarzyło listonoszowi Patowi i jego czarno-białemu kotu? To będzie fajne!
|