Pośrodku rozległego dziedzińca, który mu wskazał gospodarz, widniała studnia, a przy niej drewniane koryto. Na tym korycie złożył Don Kichot napierśnik swój i naplecznik, po czym z kopią w jednej dłoni i tarczą w drugiej przechadzać się jął miarowym krokiem dokoła. Noc już zapadła, ale księżyc wzeszedł bardzo duży i jasny, wyraźnie więc widać było krążącego wokół koryta rycerza; przypatrywali mu się też jak dziwowisku i mulnicy umorusani, i towarzyszące im w drodze do Sewilli panienki, i zły czegoś gospodarz zajazdu. Naraz jeden z mulników przypomniał sobie, że nie napoił swoich mułów przed nocą. Chcąc to naprawić, skierował się do koryta i sięgnął po leżącą na nim zbroję Don Kichota. Ten na widok zuchwalca przerwał przechadzanie się i medytacje i rzekł podniesionym głosem: – Kimkolwiek jesteś, kawalerze, nie waż się dotykać mej zbroi! Życiem zapłaci, kto nie usłucha wezwania! Mulnik nie zwracając uwagi na pogróżkę złapał za zbroję i odrzucił ją o kilka kroków od koryta. A przecież Don Kichot wcale nie żartował, kiedy go ostrzegał! Teraz nie pozostawało mu nic innego, jak spełnić groźbę. Wyobrażając sobie, że pani jego serca, Dulcynea z Toboso, przypatruje się z oddali zachowaniu swego znieważonego wasala, bez namysłu odrzucił tarczę i oburącz ujmując kopię wymierzył nią zuchwalcowi cios w głowę. Mulnik runął jak długi, a Don Kichot z powrotem złożył zbroję na korycie i spokojnie podjął swoją przechadzkę, tudzież medytacje. Nie był to jednak koniec jego walk tej nocy w obronie honoru. Niebawem inny mulnik, którego nie było przy opisanym wydarzeniu, skierował się do koryta, by napoić swoje zwierzęta. Jak poprzedni, sięgnął po zawadzającą w tej sytuacji zbroję, a Don Kichot, rezygnując tym razem z ostrzeżeń, jak poprzednikowi rozłupał mu kopią głowę. Uczynił się wielki rejwach: pozostali mulnicy, rozwścieczeni, zaczęli obsypywać rycerza kamieniami, on zaś, nie opuszczając stanowiska przy zbroi, kręcił się tylko w jednym miejscu, to przód, to tył, to boki zasłaniając tarczą. A choć drugiego mulnika zranił był w milczeniu, teraz krzyczał wielkim głosem przeciwko zdradzie, która rozpanoszyła się w zamku i nie wzbrania bezecnej zgrai napastować z ukrycia błędnego rycerza. Równie głośno darł się karczmarz, apelując do mulników, by dali spokój, bo walczą z obłąkanym, takiego 10 zaś, choćby wszystkich pozabijał, każdy sąd uniewinni. Najgłośniej piszczały niecnotliwe panienki, ale nie wiadomo, czy za Don Kichotem, czy przeciw niemu. Nie wiadomo również, czy mulników wystraszyły niezwykłe obelgi miotane przez rycerza, czy raczej przestrogi karczmarza, dość że z widocznym lękiem zaczęli się wycofywać i nawet z dalszej odległości zaniechali miotania kamieni na Don Kichota. Ten szlachetnie zezwolił na wyniesienie obu rannych i podjął, jak przedtem, zbrojne czuwanie oraz medytacje. Karczmarz wszakże miał już najwidoczniej dość tych igraszek, coraz bardziej krwawych i niebezpiecznych. – Już czas, panie – powiedział, z całą ostrożnością, by nie dostać znienacka w łeb, podchodząc do Don Kichota – odbyć ceremoniał, którym wam przyrzekł. Naczuwaliście się i namedytowali do woli, choć trochę wam w tym przeszkodzili nieobyci przejezdni, ale nie tak znów bardzo. Więc jak, panie, chcecie być pasowani? – Niczego bardziej nie pragnę – odrzekł Don Kichot – skoro bowiem to nastąpi, będę mógł naprawdę policzyć się z ukrytymi w murach tego zamku wiarołomcami. Oszczędzę, naturalnie, was, a także niewiasty i tych mężów, których mi polecicie. Karczmarz, nie wdając się w dyskusję, przyniósł ogarek świecy i księgę buchalteryjną, w której zwykł zapisywać obrok, na kredyt wydawany mulnikom. Wezwawszy do asysty znane nam już panienki, rozkazał Don Kichotowi uklęknąć, co ten bez sprzeciwu uczynił. Stary obwieś, zaglądając do księgi, wymamrotał coś niezrozumiałego, po czym niespodziewanie walnął Don Kichota pięścią w kark i dalej mamrotał. Don Kichot wzdrygnął się od ciosu, ale przyjął go równie posłusznie, jak posłusznie przed chwilą ukląkł. Wtedy karczmarz wziął miecz Don Kichota i płazą uderzył go w ramię, co było nie mniej bolesne od poprzedniego uderzenia pięścią, ale rycerz znowu przyjął pokornie, co go spotykało, jako należące do rytuału. Karczmarz wręczył miecz jednej z panienek, aby przypasała go rycerzowi, co też uczyniła, powstrzymując śmiech, a Don Kichot poważny ani się domyślił, ile ją to kosztuje. Karczmarz, zaglądając do księgi, cały czas mamrotał, tak szybko i niewyraźnie, że tyłko ktoś o wybitnym słuchu i niezwykle skupionej uwadze odróżniłby słowa: „ćwierć i jeszcze pół ćwierci i ćwierci ćwierć i ponadto ćwierć”. Tak dokonała się owa ceremonia pasowania Don Kichota na rycerza, a ledwie się dokonała, poczuł nasz bohater, jak wstępują weń nowe siły, pośpiesznie więc wdział na siebie brakujące części zbroi, okulbaczył Rosynanta, uściskał gospodarza, mówiąc: „nigdy nie zapomnę waszmości tej rycerskiej przysługi”, skłonił się dwornie pannom lekkich obyczajów i wsadził nogę w strzemię, dodając: „niech Opatrzność sprzyja temu gościnnemu zamczysku”. Karczmarz, syty już i zabaw, i obaw, wybawienia tylko pragnął od Donkichotowej fantazji, odpowiedział przeto równie uprzejmie i skłonił się równie dwornie, i z pośpiechem równym temu, z jakim Don Kichot zebrał się do drogi, rozwarł mu wrota zajazdu. Długo jeszcze spoglądał w ślad za odjeżdżającym, niespokojny, czy aby tamtemu nie przyjdzie do głowy
|