nie, poirytowany...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
pan udział w jubileszu naszej dobroczynnej fundacji? – Dlaczego ja? – byłem serdecznie już poirytowany, albowiem tak jak prałat i generał...
»
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxc
»
bloków parzystości, co przy częstych operacjach zapisu bardzo spowolniłoby pracę systemu...
»
syn, który uważa się za wcielenie Śri Ramakriszny...
»
zapisanego na ścieżkach płyt CD-Audio do START/STOP/WYSUŃ znajdują się jeszcze wzmacniacza karty i odsłuchanie go na gło-przyciski POPRZEDNI/NASTĘPNY...
»
- To ona...
»
Strona: 49 www...
»
— Do czego pan zmierza konkretnie, Poirot? — pułkownik Johnson skubnął wąsa...
»
 Widzowie mogą trochę odetchnąć i rozglądnąć się...
»
CART

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Do diabła z nimi i ich kolonizacją. Mam nadzieję, że tam też wybuch-
nie wojna, w końcu teoretycznie było to możliwe, i skończy się tam tak, jak na Ziemi.
I każdy, kto wyemigrował, zostanie specjalem.
Dobra, pomyślał, trzeba się zabierać do roboty. Dotknął klamki, która otwierała
przed nim drogę do nie oświetlonego korytarza i cofnął się, gdy dostrzegł pustkę po-
zostałej części budynku. Czaiła się tam oczekując na niego siła, która — jak wyczuwał
— pracowicie przenikała do jego mieszkania. O Boże, pomyślał i zamknął drzwi. Nie
był jeszcze przygotowany do wędrówki tymi dudniącymi metalicznie schodami na pła-
ski dach, gdzie nie miał żadnego zwierzęcia. Echo jego wspinaczki, echo nicości. Czas,
by ująć uchwyty, powiedział do siebie i przeszedł przez salon do czarnej skrzynki em-
patycznej.
15
Gdy włączył ją, z zasilacza wydobył się charakterystyczny, słaby zapach jonów ujem-nych. Wciągnął je skwapliwie do płuc czując się już podniesiony na duchu. W tym cza-
sie kineskop rozjarzył się słabą imitacją obrazu telewizyjnego, powstał kolaż utworzo-
ny z pozornie przypadkowych kolorów, linii, kształtów, które do chwili ujęcia uchwy-
tów nic nie znaczyły. Nabrał więc głęboko powietrza w płuca, by się uspokoić i ujął oba
uchwyty.
Obraz ustalił się. Zobaczył natychmiast znajomy krajobraz, brunatne, nagie wznie-
sienie z kępkami wyschniętych na pieprz traw sterczących ukośnie w blade, pozbawio-
ne słońca niebo. Pojedyncza postać, mniej więcej o ludzkich kształtach, brnęła pod
górę; stary człowiek odziany w wyszarzałą, bezkształtną szatę, okrycie tak nędzne, jak-
by urwane z wrogiej pustki nieba. Człowiek ten, Wilbur Mercer, posuwał się z trudem
przed siebie i gdy John Isidore zaciskał uchwyty, czuł, jak stopniowo znika widok salo-
nu, w którym stał. Zniszczone umeblowanie, ściany rozpłynęły się i przestał je zupeł-
nie dostrzegać. Zamiast tego, jak zawsze, znalazł się na brunatnym wzgórzu, pod bez-
barwnym niebem. Jednocześnie przestał już widzieć wspinaczkę starego człowieka. Te-
raz jego własne stopy przesuwały się, szukały oparcia wśród znajomych, luźnych kamie-
ni, czuł te same, dawne, sprawiające ból, nierówności pod stopami i znów poczuł draż-
niące opary w powietrzu — powietrzu nie Ziemi, lecz jakiegoś obcego, odległego, ale
dzięki empatycznej skrzynce natychmiast dostępnego miejsca.
Przedostał się tam w sposób, który jak zawsze wprawiał go w zdumienie. Nastąpiło
fizyczne zespolenie, podobnie jak umysłowa i duchowa identyfikacja z Wilburem Mer-
cerem. Podobnie działo się ze wszystkimi, którzy trzymali uchwyty czy to tutaj na Zie-
mi, czy też na którejś ze skolonizowanych planet. Czuł ich, łączył w sobie bełkot ich my-
śli, słyszał w swym mózgu hałas ich wielu pojedynczych istnień. Oni i on dbali tylko
o jedno — to zespolenie umysłów zwracało ich uwagę na wzgórze, na wchodzenie po
zboczu, na konieczność wspinaczki. Krok za krokiem przekształcało się, tak wolno, że
omal niepostrzegalnie. A było. Wyżej, pomyślał, podczas gdy kamienie grzechocząc to-
czyły się spod jego stóp. Dziś jestem wyżej niż wczoraj, a jutro... — on sam, zbiorcza po-
stać Wilbura Mercera, spojrzała do góry, by popatrzeć na leżące przed nią podejście. Nie
sposób dotrzeć do samego końca. Za daleko. Ale to nastąpi.
Ciśnięty w niego kamień uderzył go w ramię. Poczuł ból. Zrobił półobrót i kolejny
kamień przeleciał obok niego, chybiając. Uderzył w ziemię i ten odgłos zaskoczył Joh-
na. Kto? — pomyślał, próbując dostrzec swego dręczyciela. Dawni przeciwnicy ukaza-
li się na granicy jego pola widzenia. Szli jego śladem na wzgórze i pozostaną aż do sa-
mego szczytu...
Przypomniał sobie wierzchołek, niespodziewanie płaski szczyt wzgórza. Tam koń-
czyło się podejście i rozpoczynała następna część. Ile razy szedł tą drogą? Kolejne po-
dejścia zamgliły się, przyszłość i przeszłość zamgliły się, to, czego doświadczył i cze-16

Powered by MyScript