Tymczasem jego widzowie zagłębili się w poważnej rozmowie. Saxon zarzucała farmera pytaniami i niebawem doszła do wniosku, że starzec w sposób zdumiewający przypomina znanego jej z opisu ojca telefonisty. Bill nie odszedł od pługa, dopóki pole nie zostało zaorane, wtedy zaś starzec zaproponował im, żeby zostali na noc. Na farmie była maleńka przybudówka, w której stał piec; gospodarz obiecał im też dać słodkiego mleka. Dodał jeszcze, że jeżeli Saxon chce się przekonać o swoich farmerskich uzdolnieniach, będzie miała do tego okazję przy dojeniu krowy. Nauka dojenia nie dała tak dobrych wyników, jak nauka orki, ale gdy Bill nażartował się już z niej do woli, Saxon wygnała go, aby sam spróbował. Rezultat był nie mniej opłakany. Saxon miała oczy szeroko otwarte i zadawała mnóstwo pytań. Zorientowała się też niebawem, że patrzy na odwrotną stronę medalu farmerskiego życia. Tak farma jak i jej właściciel byli staroświeccy i zacofani. Nie prowadzono tu intensywnej uprawy. Ziemi było dużo, a uprawy mało. Wszędzie widniały oznaki zaniedbania. Dom, stodoła budynki gospodarskie - wszystko chyliło się ku ruinie. Podwórze przed domem porastały zielska. Nie prowadzono warzywnika. Sad był stary, drzewa cherlawe i zaniedbane. Powykręcane pnie pokrywała warstwa szarego mchu. Synowie i córki gospodarza przenieśli się do miasta. Jedna córka wyszła za doktora, druga była nauczycielką w średniej szkole stanowej; jeden syn pracował jako maszynista pociągu, drugi był architektem, trzeci reporterem sądowym w San Francisco. Niekiedy - wyjaśnił starzec - pomagali pieniężnie rodzicom. - No i co o tym myślisz? - spytała Saxon Billa, gdy ów palił po kolacji papierosa. Wzruszeniem ramion odpowiedział, że wszystko świetnie rozumie. - Och, to przecież proste. Ten stary fajtłapa podobny jest do swojego sadu - cały obrośnięty mchem. Po San Leandro wszystko jest jasne jak słońce na niebie. On nie ma pojęcia o gospodarowaniu. I te konie! Byłoby to dla niego dobrodziejstwo i oszczędność, gdyby był ktoś oba wyprowadził i zastrzelił. U Portugalczyków nie zobaczysz takich koni. I nie myśl, że jak ktoś ma dobre konie, to znaczy, że mu się w głowie przewróciło czy zadziera nosa. To jest czysty zysk i interes. Opłaca się. Na to, żeby się utrzymać w kondycji, stare konie muszą zjeść więcej niż młode, a w pracy są mniej wydajne. Ale kucie tych czy tamtych kosztuje tyle samo. Stary fajtłapa ma chyba źle w głowie. Każda minuta z tymi końmi w gospodarstwie to dla niego strata pieniędzy. Trzeba ci było zobaczyć, jak te konie pracują, i porównać z pracą koni w mieście. Spali dobrze i po wczesnym śniadaniu przygotowali się do dalszej drogi. - Chętnie wziąłbym was na kilka dniówek - powiedział farmer z żalem przy pożegnaniu - ale nie poradzę. Odkąd dzieci wyniosły się do miasta, farma zaledwie daje wyżywienie mnie i żonie. A i to nie zawsze. Zapomnieliśmy już dawno, co to dobre czasy. Wczesnym popołudniem na przedmieściach San José Saxon zarządziła postój. - Wchodzę tu do środka i rozmawiam - oznajmiła. - Chyba że mnie poszczują psami. To najśliczniejsza posiadłość, jakąśmy dotąd widzieli. Bill, który wciąż miał przed oczyma pagórek i rozległe pastwiska dla swych koni, nie okazywał zbytniego entuzjazmu. - Ach, i te warzywa! Spójrz na nie! I wszystkie grzędy warzyw obramowane kwiatami! To bije na głowy pomidory zawijane w papier! - Nie bardzo widzę, co to ma za sens - wydziwiał Bill. - Przecież kwiaty nie dadzą tyle, co dobre jarzyny rosnące na ich miejscu. - Właśnie tego wszystkiego muszę się dowiedzieć. - Wskazała na kobietę przed maleńkim bungalowem, która z gracą w ręku pochylała się nad grzędami. - Nie wiem, jaka ona jest, ale w najgorszym wypadku może być tylko niesympatyczna. Widzisz? Zauważyła nas. Postaw swój pakunek obok mojego i chodź. Bill zsunął rulon z pleców, postanowił jednak zaczekać. Idąc wąską, wysadzaną kwiatami ścieżką Saxon spostrzegła między warzywami dwóch robotników. Jednym był stary Chińczyk, drugim równie stary mężczyzna jakiejś ciemnookiej cudzoziemskiej rasy. Nawet jej niewprawne oko zauważyło tu schludność, wydajność pracy, intensywność uprawy posuniętą do najdalszych granic. Kobieta wyprostowała się ponad grzędą kwiatów i Saxon zobaczyła, że jest w średnim wieku, szczupła i skromnie, lecz ładnie ubrana. Nosiła okulary. Saxon wyczytała z jej twarzy, że jest dobra, ale nerwowa. - Dzisiaj nic nie potrzebuję - powiedziała, zanim Saxon zdążyła się odezwać, opatrując jednak odmowę miłym uśmiechem. Saxon jęknęła wewnętrznie na myśl o swoim przykrytym ceratką koszyku. Widocznie kobieta zauważyła, jak stawiała go na ziemi. - My niczym nie handlujemy - wyjaśniła szybko. - Och, przepraszam. Tym razem uśmiech kobiety był jeszcze milszy. Czekała, aż Saxon wyjawi cel swego przybycia. Saxon bez wahania skoczyła na głęboką wodę. - Szukamy ziemi. Bo widzi pani, chcemy być farmerami i zanim się gdzieś osiedlimy, chcielibyśmy wiedzieć, jaki by nam rodzaj gospodarstwa odpowiadał. A na widok pani ślicznej posiadłości od razu przyszło mi do głowy tysiące pytań. Bo my nic, ale to nic nie wiemy o uprawie roli. Całe życie spędziliśmy w mieście, ale porzuciliśmy miasto i chcemy żyć na wsi i być szczęśliwi. Umilkła. Twarz kobiety miała teraz jakby trochę kpiący wyraz, choć nadal była sympatyczna. - Skąd ta pewność, że będziecie szczęśliwi na wsi - spytała. - Nie wiem. Wiem tylko, że biedni ludzie nie mogą być szczęśliwi w mieście, gdzie wciąż mają kłopoty z pracą. Jeżeli na wsi też nie mogą być szczęśliwi, w takim razie nigdzie nie ma dla nich szczęścia. A to się wydaje jakieś niesprawiedliwe, prawda? - Twojemu rozumowaniu pozornie nic nie można zarzucić, moje dziecko. Ale proszę pamiętać, że na wsi jest dużo biednych ludzi, jak również wiele nieszczęśliwych. - Pani nie wygląda ani na biedną, ani na nieszczęśliwą - rzuciła Saxon wyzwanie. - Jak to miło z pani strony! Twarz kobiety rozbłysła zadowoleniem, które nie znikało, gdy ciągnęła dalej.
|