Sądząc z rozpaczy Grace Willison i lakonicznego niesmaku Carwardine’a można było mniemać, iż otrzymali oni zupełnie różne listy od tego, który Dalgliesh znalazł w Chacie Nadziei. Trudno przypuszczać, by dwóch ludzi pisało obsceniczne listy równocześnie w tak malej społeczności. Należało więc założyć, iż list do ojca Baddeleya włożono do sckretarzyka po jego śmierci, nawet nie próbując go ukryć, w nadziei że Dalgliesh go odnajdzie. Jeśli tak, to musiał go tam umieścić ktoś, kto wiedział przynajmniej o jednym z pozostałych listów; orientował się, że napisano go na maszynie i papierze z Folwarku Toynton, Ten ktoś jednak nie widział tamtych anonimów. List do Grace Willison napisano na imperialu i wiedziała o tym jedynie Dot Moxon. List do Carwardine'a, podobnie jak i ojca Baddeleya, wystukano na remingtonie. Wiedział o tym Julius Court. Wniosek był oczywisty. Lecz jak człowiek o jego inteligencji mógł oczekiwać, że tak dziecinny podstęp zwiedzie zawodowego detektywa czy nawet entuzjastycznego amatora? Z drugiej strony, czy na pewno taką intencją kierowała się osoba podkładająca list? Dalgliesh podpisał kartkę do ojca Baddeleya tylko inicjałami. Jeżeli odnalazł ją ktoś gnębiony poczuciem winy, szperający gorączkowo w sekretarzyku, to dowiedział się jedynie, że ojciec Baddeley oczekuje gościa po południu pierwszego października. Ów ktoś mógł być nieszkodliwym znajomym księdzem albo dawnym parafianinem. Lecz jeśli ojciec Baddeley zwierzył się komuś ze swych zmartwień, może ta osoba uznała, że warto stworzyć i podłożyć fałszywą wskazówkę. Niemal z pewnością list umieszczono w sekretarzyku tuż przed przyjazdem policjanta. Jeśli Anstey mówił prawdę i przeglądał papiery ojca Baddeleya rankiem po jego śmierci, to przecież zauważyłby anonim, a wówczas by go usunął. Nawet gdyby wszystkie te rozważania były jedynie wydumanymi i zagmatwanymi bzdurami, a ojciec Baddeley rzeczywiście otrzymał anonim, Dalgliesh sądził, że nie został wezwany z tego powodu. Ojciec Baddeley potrafiłby sam odnaleźć autora i uporać się z nim. Nie żył sprawami tego świata, ale nie był naiwny. Prawdopodobnie, w odróżnieniu od Dalgliesha, rzadko miał do czynienia zawodowo z co bardziej widowiskowymi formami grzechu, ale bynajmniej nie oznaczało to, że się na nich nie znał, albo że przekraczały one jego miarę współczucia. Pozostawało zresztą sprawą otwartą, jakie grzechy przynosiły największe szkody. Ojciec Baddeley, jak każdy ksiądz pracujący w terenie, musiał mieć sporo do czynienia ze złośliwymi i mętnymi grzeszkami we wszystkich ich żałosnych odmianach. Znajdował na nie gotową odpowiedź - współczucie, ale i niezachwianą wiarę. Dalgliesh z goryczą wspominał jego łagodną arogancję człowieka przekonanego o swej absolutnej słuszności. Nie, jeśli ojciec Baddeley napisał, że potrzebuje rady zawodowca, dokładnie to miał na myśli; chodziło o radę, którą mógł uzyskać jedynie od policjanta, w sprawie, w której uważał się za bezsilnego. A to raczej wykluczało kwestię wykrycia złośliwego, lecz niezbyt zjadliwego autora anonimów, działającego w małej społeczności, gdzie wszystkich musiał przecież bardzo dobrze znać. Perspektywa konieczności odkrycia prawdy napełniła Dalgliesha głębokim niepokojem. Przebywał w Folwarku Toynton wyłącznie jako osoba prywatna. Nie miał wyposażenia, odpowiednich warunków, żadnego sprzętu. Zadanie sortowania książek ojca Baddeleya można było przeciągnąć na tydzień, może dłużej. Lecz jakiż potem mógłby znaleźć powód do przedłużenia pobytu? Przecież nie odkrył niczego, co umożliwiałoby wkroczenie miejscowej policji. Jaką wartość miały niejasne podejrzenia i złe przeczucia? Staruszek umarł, ponieważ chorował na serce, ostatni i nieoczekiwany atak zastał go w fotelu przed kominkiem. Być może w ostatniej chwili świadomości ksiądz sięgnął po starą wysłużoną stułę i założył ją odruchowo, z powodów, których pewnie sam do końca nie pojmował: dla wygody, pokrzepienia, symboliki albo zwykłego potwierdzenia swego kapłaństwa bądź wiary. Można znaleźć dziesiątki wyjaśnień, prostszych i bardziej prawdopodobnych niż teoria o tajemniczej wizycie morderczego pseudopokutnika. Brakujący dziennik - a któż mógłby udowodnić, że ojciec Baddeley nie zniszczył go sam przed pójściem do szpitala? Wyważony zamek w sekretarzyku - ale nie brakowało niczego oprócz owego dziennika i z tego, co wiedział, nie ukradziono niczego wartościowego. Z braku innych dowodów, w jaki sposób mógłby usprawiedliwić oficjalne dochodzenie w sprawie zgubionego kluczyka i złamanego zamka?
|