Zatrzymała się przy jednym z obwieszonych lustrami filarów i spojrzała na siebie. Ciemnooka brunetka o wspaniałej sylwetce i proporcjach, szuka rozrywki. Ubrana ze smakiem, zdolna do prowadzenia inteligentnej rozmowy. Gdy trzeba, kocha się z entuzjazmem. Wyszywanie i interesy w branży żywnościowej wykluczone. Preferowani łowcy nosorożców, żeglarze oceaniczni, tańczący po świt i nadzy biegacze na owiewanych wiatrem złocistych polach makowych. Spojrzała przytomniej. Młody mężczyzna, który kilka minut temu zderzył się z nią, stał teraz obok i przyglądał się jej. Spłonęła nagle rumieńcem i odwróciła się z nadzieją, że nie robiła, jak zwykle, różnych min. - Przepraszam - powiedział. - Myślałem właśnie, jaka jest pani atrakcyjna. - Co? - Spytała biorąc go niemal za szaleńca. Boże, chyba rzeczywiście był pomylony. - Mam przygotować dziś to do jedzenia - dodał w taki sposób, że zupełnie nie wiedziała, o co mu właściwie chodzi i co miał znaczyć ten początek. W miarę jak zbliżała się do czterdziestki, pamięć przestawała jej dopisywać. Czterdziestka, jak wyjściowa brama z Disneylandu. Gdy jest już za tobą, to przepadło i nikt nie przybije ci już na ręce stempla uprawniającego do wejścia. - To jagnię - dodał z roztargnieniem. - Co niby? - Spojrzała na niego. - To, co mam przygotować na dziś wieczór. Przychodzi rodzina mojej narzeczonej. Nie jestem w stanie zabrać ich do restauracji, więc pomyślałem, że sam ugotuję. - I ma pan zamiar przyrządzić im jagnię? - Mam przepis, proszę spojrzeć. Wyciąłem go z ostatniego piątkowego działu kulinarnego. Wyciągnął ku niej starannie złożony wycinek. Wzięła go, lecz bez okularów nie była w stanie niczego przeczytać. Pogrzebała w torbie i w końcu je znalazła. - Ach, tak - powiedziała, zerkając na wycinek. - Co to jest? Przeczytała szybko. Był to przepis na lamb en cróute, całą nogę jagnięcia duszoną z ziołami, a następnie obkładaną pasztetem i dojrzewającą w piekarniku. Oddała mu przepis. - Często pan gotuje? - Tylko klopsy. - Nie sądzi pan, że lamb en cróute to trochę zbyt ambitne danie dla kogoś, kto zna się jedynie na klopsach? - Zapewne tak. Pomyślałem jednak, że jeśli będę dokładnie trzymał się przepisu i użyję mrożonego pasztetu, zamiast przygotowywać go samemu... No to może wyjdzie coś jadalnego. - No, może tak, o ile szczęście będzie naprawdę sprzyjać. - Jennifer uśmiechnęła się. Ten młody człowiek bawił ją. Był subtelny, poważny, miał dobrą prezencję i mówił to wszystko tak, jakby szanował jej radę. Nie tak jak Paul, nieustannie dający jej do zrozumienia, że powinna doceniać swoje szczęście i jego wspaniałomyślność, gdy łaskawie udzieli jej w rozmowie kilku bezcennych pouczeń. Młodzieniec podrapał się w kark, myśląc przy tym, intensywnie. - To dość istotne, by to było właśnie takie danie. Jeśli ugotuję coś idiotycznego, co wówczas pomyślą sobie o mnie jej rodzice? - Nie musi pan przygotowywać czegoś aż tak skomplikowanego. Większość ludzi woli ostatecznie proste potrawy. Wydałam już tuziny przyjęć, a pamiętam, że najbardziej udane były zawsze te najprostsze. Szynka, polędwica wieprzowa albo... - To są Żydzi - przerwał. - No, to może pan zrobić coś łatwego z wołowiny lub ryby. Młodzieniec z zadumą spojrzał na trzymany w ręce przepis. - Ma pani rację - powiedział. - Może powinienem zrobić coś naprawdę prostego. Pieczone żeberka cielęce czy coś w tym stylu. Jennifer przyglądała mu się przez chwilę. Na dnie jego wózka leżały już zioła prowansalskie, groszek, przetarta marchewka, kartofelki w mundurkach i pasztet. - Jeśli można coś zaproponować - usłyszała swoje słowa. - Może poszedłby pan dziś ze mną, pomogę panu z tym lamb en cróute. Tak czy owak, trzeba wstępnie przygotować to jagnię, zanim znajdzie się w towarzystwie ziół, wątróbek i pasztetu. Zrobię to tak, że potem w domu będzie pan musiał tylko wstawić to do piekarnika. Młody człowiek popatrzył na nią. - Zrobi to pani? - Czemu nie? Nie mam dziś po południu nic innego do roboty. To może być dla mnie urozmaicenie. - Hmm, to wspaniałe. Ale przecież nawet mnie pani nie zna. Mogę być Dusicielem z Bostonu albo kimś takim. - Jasne - odparła żywo Jennifer, popychając swój wózek. - Dusiciel z Bostonu chodzi po magazynie Ralpha zastanawiając się, jak przygotować lamb en cróute dla swych przyszłych żydowskich teściów. Młodzieniec podążył za Jennifer. - Nawet Charles Manson robił zakupy - powiedział bez tchu. Jennifer zatrzymała się i ich wózki znów się zderzyły. - Jest pan przyjacielem Charlesa Mansona, czy co? - Spytała, po części poważnie. Młodzieniec uderzył się dłonią w pierś i spytał z przerażeniem: - Ja? Nie, oczywiście, że nie! - Proszę posłuchać - powiedziała Jennifer. - Pozbądźmy się lepiej jednego wózka. W przeciwnym razie, zanim jeszcze dojedziemy do kasy, zaliczymy naprawdę poważny wypadek drogowy. Z zakupami uporali się w dziesięć minut. Potem młodzieniec przepchnął wózek do samochodu Jennifer, metalicznie lśniącego zielonego eldorado, ledwie sześciomiesięcznego. - Gdzie pański wóz? - Zapytała Jennifer. Młodzieniec machnął nieśmiało ręką w kierunku chropowatego dwunastoletniego le sabre z oklapniętym zawieszeniem. Jennifer uśmiechnęła się. - Chce pan zostawić go tutaj i wrócić moim? - Nie, nie trzeba. Pojadę za panią. Nie za blisko, nie chcę pani robić kłopotu. Naprawdę powinnam poznać pańskie imię - powiedziała. - I sądzę, że pan powinien poznać moje. Jestem Jennifer Shepheard. Uścisnęli dłonie. - Bernard Muldoon - odpowiedział młody człowiek. - Jestem studentem szkoły menedżerów Uniwersytetu San Diego. - Miło cię poznać, Bernardzie.
|