– Nie wyślemy głowy Paola z usmarkanym nosem na spotkanie z wiecznością – sprzeciwił się Fazil. Zdmuchnął świecę i zamknął wejście do warsztatu, a potem pchnął rzeźbę przed siebie, w stronę pierścienia akceleratora. Lindsay ruszył za nim, ciągnąc skrzynię. Posuwali się okrężną drogą. Przemierzali wycięte w skale korytarze, w których zalegało stęchłe powietrze. Komora ładunkowa akceleratora znajdowała się płytko pod powierzchnią asteroidy, w ścianie jednego z głównych centrów przemysłowych, gdzie wytwarzano wabiki. Kompleks produkcyjny przypominał z wyglądu grona winorośli; pozlepiane torby fermentacyjne, połączone sflaczałymi przewodami hydraulicznymi i umocowane cumami, okalał pierścień błękitnawych lamp uprawnych. Całe grono wisiało w powietrzu, a jego półprzezroczyste komory poruszały się leniwie. Nie zostały całkowicie wyłączcie, bo zabiłoby to wszystkie bakterie, ale produkcja spadła praktycznie do zera. Wyloty dmuchaw odłączono od akceleratora. Zamiast wypluwać cienką błonę okrywającą wabiki, wytwarzały gruboziarnistą, bezbarwną pianę. W powietrzu unosił się ostry odór gorącego plastiku. Należący do rodziny robot trwał na stanowisku. Zastygł w połowie wykonywanego programu, gdy Fazil przemknął obok z kamienną głową w rękach. Kiedy Lindsay przelatywał przed nim, robot przykucnął cicho. W przednich manipulatorach trzymał miech. Zębatki terkotały donośnie, gdy jedynym, olbrzymim okiem śledził ruchy Lindsaya. Robot, większy od człowieka, składał się głównie z przewodów i przegubów. Sześć kościstych ramion wykonano z lekkiego, spienionego metalu. W korpusie, pod osłoną beczkowatej klatki piersiowej, ukryto mózg i silnik maszyny. Z przodu znajdowały się czujniki oraz para długich szczypiec. Z tylnego końca automatu wyrastały cztery połączone na kształt krzyża ramiona, przeznaczone do pracy w nieważkości. Również z tyłu umieszczono stożkowy świder do wiercenia otworów w skale. Robotowi brakowało elegancji maszyny mechów. Przypominał ruchliwy szkielet albo poddane wiwisekcji zwierzątko, u którego bada się odruchy nerwowe. Kiedy Lindsay znalazł się poza zasięgiem jego ramion, robot wrócił do pracy. Odepchnął się od ściany i przytknął miech do wilgotnego wylotu torby fermentacyjnej. Fazil prześliznął się na drugą stronę kamiennej głowy i zatrzymał ją, zanim zderzyła się ze ścianą. Wlot komory ładunkowej akceleratora był zabezpieczony śluzą powietrzną z przezroczystego plastiku. Fazil zdjął ze ściany ciasno zwinięty zielony skafander, strzepnął, po czym wgramolił się do niego i zaciągnął suwak. Odpiął zamknięcie śluzy i wszedł do środka. Lindsay podał mu skrzynię. Fazil zamknął śluzę i otworzył komorę. Prostokątny, zakrzywiony fragment ściany podjechał do góry na zewnętrznych sprężynowych zawiasach. Powietrze zostało z sykiem wyssane ze śluzy, delikatne plastikowe ścianki odkształciły się do wewnątrz, oblepiając podtrzymujące je rusztowanie. Ze skrzyni wypełzło pięć olbrzymich karaluchów i gromada mniejszych. Zaczęły bezładnie miotać się w próżni. Fazil krzyknął coś bezgłośnie i zaczął wymachiwać chaotycznie rękoma. Owady zdychały w spazmach; cieniutkie jak papier skrzydełka trzepotały na oślep w próżni, korpusy karaluchów rozdymały się w zmniejszonym ciśnieniu, a ze stawów i odwłoków ciekł śluz. Jeden z karaluchów przywarł do plastikowej ścianki tuż przed twarzą Lindsaya i wymiotował. Musiał najeść się czegoś w skrzyni, czegoś lepkiego i czerwonego. Z pojemnika unosiły się blade smużki pary, ale zajęty wyrzucaniem robactwa do komory ładunkowej Fazil niczego nie zauważył. Po chwili wszedł ze śluzy do wnętrza akceleratora i pociągnął skrzynię za sobą. Upchnął ją w czerpaku. Wrócił do śluzy, wrzucił ostatnie zdechłe owady do komory i zatrzasnął właz. Zapłonęła zielona lampka, gdy drzwi się uszczelniły. Na diodowym wyświetlaczu zamigały cyferki – to włączyło się zasilanie elektromagnesów. Fazil rozpiął wejście i śluzę wypełniło powietrze. Plastikowe ścianki zatrzepotały niczym żagle. Roztrzęsiony Fazil wszedł do pokoju. – Widziałeś to? – Z początku kombinezon tłumił jego krzyki, ale po chwili Fazil rozpiął suwak do piersi. – Co tam było? Co one jadły? – Nie widziałem, jak pakowali skrzynię – odparł Lindsay. – Nie wiem, co do niej włożyli. – Wygląda jak krew. – Fazil oglądał ubrudzony rękaw skafandra. Lindsay nachylił się bliżej. – Nie pachnie jak krew.
|