“Niechże powiedzą generałowie, którzy odbyli tę okropną wojnę wandejską, czy Prusacy, Austriacy, żołnierze ze szkoły księcia de Nassau i Fryderyka są równie straszni jak ci okrutni i nieulękli strzelcy z Bocago i Loroux?” — żalił się Turreau, niemiłosierny pacyfikator kraju. Kontrrewolucjoniści wynaleźli metodę walki typowo rewolucyjną, jeśli termin ten oznaczać ma ludowość. Żołnierz ówczesnej armii regularnej bił się w szykach ścieśnionych, zwartych, ładował swój solidny karabin na rozkaz i na tempa. Powstaniec nacierał w luźnej tyralierze potrafił w biegu nabić flintę. Wprawny, nawykły do oszczędzania prochu kłusownik nie strzelał na oślep. Gdy błysnęły lonty mozolnie wyrychtowanych dział, roje atakujących chłopów padały na ziemię, przywierały do niej płasko. Kartacze przelatywały górą, na kanonierów zwalał się rozwścieczony tłum. A jeśli przypadkiem zawiodły plebejskie chytrości i podstępy, buntownicy znikali w zgrzebnym labiryncie swej ziemi. Umiejętność wyzyskiwania terenu osiągnęła u nich szczyty doskonałości. Wierzyć się nie chce, lecz trzeba: naoczni świadkowie stwierdzali, że w przymorskim Marais objuczony strzelbą i sakwą krajan umiał lekko przesadzać o tyczce kanary szerokie na trzydzieści stóp i więcej. Dna tych wód były bagniste, brzegi grząskie. Generał Turreau narzekał na drogi miejscowe, biegnące / w wykopach i mało co szersze od osi wandejskiego wózka. Twierdził ponadto, ze na tej glebie, jego zdaniem urodzajnej i tłustej, chwasty, wszelkie pasożyty roślinne osiągają nadnaturalną wybujałość. Co do dróg, wiele się od tamtych czasów zmieniło, szosy są dobre. Lecz roślinność przy nich tak nieraz bujna, że trudno niekiedy obserwować z samochodu uroki krajobrazu. Zielsko obrasta pobocza niczym dodatkowy gaj. Przewodnik turystyczny uprzedza lojalnie, że na szczyt wieży kościoła w miejscowości Saint Michel-Mont-Mercure wiedzie sto dziewięćdziesiąt siedem stopni. Warto jednak pokonać ich krętość i ciemności, wdrapać się na galeryjkę u stóp olbrzymiej figury archanioła. Świątynia stoi na szczycie wzgórza, wznoszącego się na dwieście osiemdziesiąt pięć metrów ponad poziom wcale już niedalekiego morza. Dopiero stamtąd, z wąskiego kamiennego balkonu, zobaczyć można tę samą Wan-deę, która pochłonęła, unicestwiła tyle sił zwycięskiej rewolucji. Oglądany z tej wysokości kraj spłaszcza się, słabo znać sfalowanie ziemi. Jakby na ogromnej, plastycznej mapie widać za to fantastycznie bogatą sieć dróżek, miedz zwłaszcza. Każdą z nich znaczy bowiem ciemny wałek żywopłotu, gęsto przetykanego starodrzewiem. Każde pólko ogrodzone, zamknięte, zasłonione. Ze zbitych pasm krzewów, przez które przedrzeć się można tylko za cenę zdartej skóry, wyrastają jeszcze częstokoły pni. Lasów w Wandei niewiele, drzew za to nieprzebrane mnóstwo. W kilka miesięcy po zwiedzeniu St. Michel-Mont-Mercure ząjąłem się studiowaniem raportu generała Turreau: “Jest to kraj bardzo pocięty, chociaż nie ma dużych rzek, bardzo nierówny, aczkolwiek brak gór, i bardzo pokryty pomimo małej ilości lasów... pola są tu pootaczane mocnymi żywopłotami zasadzonymi na brzegach rowów, drzewa rosną częstokroć tak, że tworzą palisady... Jakże tu uszykować się do bitwy... skoro nierówności terenu, żywopłoty, drzewa i zarośla pokrywające powierzchnię nie pozwalają widzieć dalej niż na pięćdziesiąt kroków”. Nikt nie twierdzi, że nic się w Wandei nie zmieniło podczas najświeższych lat stu kilkudziesięciu. Znać, owszem, wielki postęp. Pouzauges zafundowało sobie elektryczność jako drugie miasto we Francji, zaraz po Paryżu. To, co dziś widać z wieży, należy pomnożyć przez dwa albo i trzy, by ocenić należycie generalskie biadania. W biały dzień Turreau i jego ludzie nie widzieli dalej niż na pięćdziesiąt kroków. Nie mogli też wiedzieć, że skrzydła wiatraka ustawione jak krzyż św. Andrzeja sygnalizują spokój, krzyż prosty wzywa wojowników na zbiórki, pozycje pośrednie obwieszczają alarm lub jego odwołanie. Za to Wandejczycy w najciemniejszą noc radzili sobie świetnie. Oni na pamięć wiedzieli, którędy można przejść lub podleźć, znali wszystkie zakamarki i zasieki. Byli z tego kraju, to znaczy z takiej francuskiej dzielnicy, w której i dziś jeszcze zobaczyć można strzechy. Nad samym Atlantykiem, w Croix-de-Vie, zgiełk, zatrzęsienie ładnych aut, turyści — aczkolwiek to dopiero połowa maja. Ciekawsze było to, co się obserwowało po drodze. Im bliżej oceanu, tym więcej małych, ciasnych domostw. Drzwi i jedno okno, oto cały fronton siedziby. Ku północy, w okolicy Beauvoir, rozciągają się najsmutniejsze krajobrazy, jakie dane mi było widzieć we Francji. Gdzie się tylko ląd nieco podnosi, tam ładniej. Miasto Pomic ze swym przyczajonym u wejścia do portu zamkiem — który też należał ongi do Marszałka Gilles de Rais—jest śliczne. Ale niskie tereny, wydzierane morzu od czasów Henryka IV, posępne. Zdarzają się obejścia malutkie, z zewnętrznego wyglądu nędzarskie. Ani drzewka przy nich, ani krzewu. Wandea jest uboższa od wielu innych departamentów Francji. Tak samo było w XVIII stuleciu. Przodkowie ludzi do dzisiaj mieszkających pod strzechami podnieśli oręż przeciwko rewolucji głoszącej “wojnę pałacom, pokój chałupom”. Francuzi z niemałym zapałem skoczyli do gardeł innym Francuzom. Na szczycie wieży St. Michel-Mont-Mercure panie musiały oburącz przytrzymywać kapelusze, tak wiało od strony zachodniego horyzontu, który przedstawił się naszym oczom w postaci nisko i szeroko rozciągniętego pasma siwej mgły. Gdy powietrze jest bardziej przejrzyste, widać stąd pewnie Atlantyk. Wiatr i ocean stanowiły nadzieje powstańców. Wandejczy-cy nie poprzestali na zaciekłej walce we własnych parafiach. Przedsięwzięli jedyną w swoim rodzaju, straszną w przebiegu i tragiczną w skutkach wyprawę, mającą na celu zdobycie portu, do którego mogłaby wygodnie zawinąć flota wojenna króla Anglii. II
|