Autokar stał przed frontowymi drzwiami i pacjenci siedzieli już w środku. Poważnie uszczuplona grupka tryskała jakąś dziwaczną, nieco fałszywą jowialnością. Pierwsze wrażenie, jakie odniósł patrząc na ich zróżnicowane stroje, było takie, że każdy zamierzał oddawać się innym i nie powiązanym z pielgrzymką czynnościom. Henry Carwardine w tweedowym płaszczu z paskiem i kapelusiku myśliwskim wyglądał jak dżentelmen z czasów edwardiańskich, udający się na wrzosowiska, by polować na kuropatwy. Philby, przesadnie wytworny, w czarnym ubraniu z wysoką stójką i czarnym krawacie, bardziej przypominał karawaniarza. Ursula Hollis ubrała się jak elegancka imigrantka z Pakistanu, która ze względu na angielski klimat zgodziła się włożyć źle skrojoną kurtkę ze sztucznego futra. Jennie Pegram w długiej błękitnej chustce na głowie usiłowała prawdopodobnie upodobnić się do świętej Bernadetty. Helen Rainer, w tym samym stroju co podczas przesłuchania, bardziej uosabiała pielęgniarkę więzienną, która sprawuje opiekę nad garstką niebliczalnych przestępców. Zajęła już miejsce przed noszami Georgiego Allana. Oczy chłopca błyszczały gorączkowo, Dalgliesh słyszał jego piskliwe trajkotanie. Georgie, opatulony w wełniany szalik w biało-niebieskie paski, tulił olbrzymiego pluszowego misia, którego szyję ozdabiała bladoblękitna wstążka i coś, co zdumionym oczom Dalgliesha wyglądało na pielgrzymkowy medal. Cala ta grupa przypominała niezbyt fortunnie dobranych kibiców w drodze na mecz piłkarski, ale - zdaniem Dalgliesha - nie spodziewali się specjalnie, że ich drużyna odniesie sukces. Wilfred krzątał się jeszcze wokół bagaży. On, Eric Hewson i Dennis Lemer ubrani byli w mnisie habity. Dennis wyglądał fatalnie, twarz miał ściągniętą bólem, a oczy na wpół przymknięte, jakby nawet słabe poranne światło nieznośnie go raziło. Dalgliesh usłyszał, jak Eric szepnął do niego: - Na miłość boską, Dennis, daj spokój, zostań w domu! Damy sobie radę, mamy dwóch pacjentów mniej. Wysoki ton Lemera graniczył z histerią: - Wszystko będzie dobrze. Wiesz przecież, że to nigdy nie trwa dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Na miłość boską, nie dręcz mnie! Wreszcie załadowano porządnie zapakowany sprzęt medyczny, podniesiono rampę, zamknięto tylne drzwi i autokar odjechał. Dalgliesh pomachał ręką w odpowiedzi na gwałtowne wymachiwanie dłońmi i spoglądał, jak kolorowy autobus sunie powoli przez cypel. Pojazd malał i wkrótce przypominał kruchą zabawkę dziecięcą. Dalgliesh zdziwił się i nawet nieco zmartwił, iż czuje taki żal widząc odjazd tych ludzi, z którymi usiłował nie mieć nic do czynienia. Stał tak, dopóki autobus nie zniknął za grzbietem cypla. Cypel opustoszał, a Folwark Toynton i chaty stały pod ciężkim mrocznym niebem. W ciągu ostatniej pół godziny pociemniało. Jeszcze przed południem na pewno nadejdzie burza. Detektywa już bolała głowa, jakby w przewidywaniu piorunów. Cypel przypominał obrane przez wodza pole bitwy, jeszcze spoczywające w ciszy. Policjant słyszał szum morza, raczej wibrację niż dźwięk w dusznym powietrzu. Fale uderzały o brzeg jak salwy odległych armat. Dalgliesh odczuwał niepokój i jakoś nie kwapił się teraz do wyjazdu, mimo że mógł wreszcie opuścić to miejsce. Podszedł do bramy, by zabrać gazetę i list. Autokar na pewno zatrzymał się po pocztę do Folwarku Toynton, w skrzynce leżał jedynie najnowszy numer “Timesa", żółtawa koperta z jakimś oficjalnym listem dla Juliusa Courta i zwykła biała koperta zaadresowana do ojca Baddeleya. Dalgliesh wsunął gazetę pod pachę i rozerwał kopertę. W powrotnej drodze zapoznał się z treścią listu. Napisany był mocną męską dłonią; wydrukowany adres nadawcy dowodził, iż wysłano go w dekanacie w Midlands. Autor przepraszał, że nie odpowiedział wcześniej na list ojca Baddeleya, ale otrzymał go dopiero we Włoszech, gdzie znalazł posadę na całe lato. Po wszystkich konwencjonalnych pytaniach, melodycznym wyliczeniu nowinek rodzinnych i diecezjalnych, pobieżnych komentarzach na temat spraw publicznych - list wyjaśniał tajemnicę wezwania ojca Baddeleya:
|