Po kilku dniach M. urwał się. Został magazynierem karbidu i butli z gazami przemysłowymi w szopie przy rampie kolejowej - o czym już wspominałem. Jak długo on był, nie mogłem migać się od roboty, on bał się podpaść. Przy nim i ja musiałem robić. Po odejściu M. stanąłem sztorcem. Byłem przecież starym więźniem. Zauważyłem, że są tacy, którzy nic albo prawie nic nie robią. Pupilki Chasińskiego - znajomi czy też koledzy z jednej miejscowości. Jak mogą inni nie pracować ciężko, to czy ja muszę? Zauważyłem, że Chasiński to człowiek bojący. Nie na próżno rozglądałem się i obserwowałem wszystko przez te kilkanaście dni. Gdy odszedł hamulec w osobie M., zacząłem wygrywać dla siebie to, że Chasiński był bojący, ulegał przed siłą. Bez żadnych prawie wstępów i przejść przestałem uczciwie pracować, a jeszcze po kilkunastu dniach nie robiłem już nic. Właściwie to robiłem trochę - z nudów, i to tylko, co ja chciałem. Jeszcze w górnym tunelu całkowicie osłabiłem tempo ładowania wózków i częstotliwość ich wywożenia. Powiedziałem Chasińskiemu, że takie tempo dobre jest przy jakimś zrywie - przez pół dnia, ale nie na stałe. Gdy powiedział, że brak mu ludzi, wskazałem na jego pupilków, że nic nie robią, to może ich dać. Były trzy wózki, więc dołożył do każdego wózka jednego człowieka. Musiał, bo my robiliśmy, a w tunelu narastała kupa nie wywiezionej ziemi. Wynik zwolnienia tempa pracy. Przez to tempo pracy pobiłem jednego Ruskiego. Prosiłem go kilka razy, żeby robił wolniej. My nie mamy jeszcze pół wózka ziemi, gdy u niego już jest z czubem. Stoi i czeka, aż my załadujemy. Teraz tylko potrzeba esesmana albo chociaż Chasińskiego i będziemy się mieli z pyszna. Pytam głupca, czego tak się spieszy. - Ja tak nauczony robić i inaczej nie potrafię. Znów tłumaczę mu jak baranowi na miedzy, że nie pracuje dla siebie, tylko dla wroga, że nic więcej nie zarobi prócz trochę wstrętnego żarcia, którego i tak jest mało, żeby żyć nawet nie pracując. Nic nie pomagało. On nie umiał wolno robić. Gdy znów szybko załadował wózek, wlałem mu - i to dobrze wlałem. Z rozklepanego nosa lała się krew. Jeszcze mu nawymyślałem od obozowych stachanowców i innych, których na pisane słowo nie warto przekładać. Wypędziłem go, żeby poszedł się umyć. Przyznam się, że nie zdawałem sobie sprawy, co robię, gdy go biłem, ale później miałem dobrego stracha. Gdyby on poskarżył się esesmanowi, że ja go zbiłem za to, że on dobrze pracował - to żegnaj się, Stasiu, z życiem. Zabiliby mnie dla przykładu. Sam widziałem, jak za to samo esesman zabił człowieka w Górnym Kamieniołomie - ale to był też dopiero rok 1941. Zabił kostkarza. Bił go kamienną kostką w głowę tak długo, aż któreś z kolei uderzenie ogłuszyło go. Wtedy podniósł z ziemi duży, ciężki kamień i puścił go z góry na głowę leżącego więźnia. Zrobił to spokojnie, w obecności wszystkich kostkarzy. Wina więźnia polegała na tym, że uderzył on innego więźnia za to, że mimo próśb innych robił o 50 procent kostek więcej, niż przewidywała norma.
|