Obiecał zwrócić mi materiały, nad którymi wspólnie pracowaliśmy, lecz nie ma ich wśród jego rzeczy. Zastanawiam się, czy mógł wysłać je do mnie ze szpitala, albo pod mój londyński adres, lub do Scotland Yardu. - Cóż, panie komendancie, ojciec nie należał do tych, którzy wiele pisali. Czytał, i owszem; ale nie pisał. Lecz rzeczywiście wysyłałam dla niego dwa listy. Jeśli dobrze pamiętam, oba miejscowe. Muszę spoglądać na adresy, żeby je wrzucić do odpowiedniej skrzynki. Data? Przykro mi, ale nie pamiętam. W każdym razie wysłał oba na raz. - Czy może były to listy do Toynton, jeden do pana Ansteya, a drugi do panny Willison? - Chwileczkę, panie komendancie. Chyba przypominam sobie te nazwiska. Jednak nie mam całkowitej pewności, rozumie pan. - I tak pamięta pani bardzo wiele. Czy na pewno wysyłała pani tylko te dwa listy? - Na pewno. Z tym że inna pielęgniarka też mogła wysłać mu jakiś list, to jednak trudno byłoby ustalić. Niektóre pozmieniały oddziały. Ale to mało prawdopodobne. Na ogól ja zabieram listy. On zaś nie należał do tych, którzy wiele piszą. Dlatego pamiętam tylko te dwa listy. Mogło to coś znaczyć, lecz mogło też nie znaczyć nic. Jednak dobrze, że zadał sobie trud uzyskania tych informacji. Jeśli ojciec Baddeley umówił się z kimś na wieczór, gdy wracał ze szpitala, musiał to zrobić albo przez telefon, dzwoniąc ze szpitala, kiedy poczuł się już lepiej, albo listownie. Telefony były w budynku Folwarku Toynton, u Hewsonów i Juliusa Courta. Lecz wygodniej byłoby mu napisać. List do Grace Willison to ten, w którym umawiał się z nią na spowiedź. Ten do Ansteya mógł być listem kondolencyjnym po śmierci Holroyda, skoro mu o niej powiedziano. Lecz wcale tak nie musiało być. Zanim odłożył słuchawkę, zapytał, czy ojciec Baddeley dzwonił gdzieś ze szpitala. - O ile wiem, to raz. Już wtedy, gdy zaczął chodzić. Zszedł na dół do poczekalni dla pacjentów dochodzących i zapytał mnie, czy jest tu londyńska książka telefoniczna. Dlatego pamiętam. - O której to było godzinie? - Rano. Zanim zeszłam z dyżuru o dwunastej. Zatem ojciec Baddeley telefonował do Londynu, pod numer, który musiał znaleźć w książce. I zadzwonił nie wieczorem, tylko w godzinach pracy. Dalgliesh mógł jeszcze zapytać o jedną, oczywistą rzecz. Jednak nie teraz. Powiedział sobie, że jak dotąd, nie dowiedział się niczego, co usprawiedliwiałoby choćby nieoficjalne śledztwo. A gdyby nawet, dokąd zaprowadzą go wszystkie te podejrzenia i tropy? W najlepszym razie do kilku garści zmielonych kości na cmentarzu w Toynton. V Dopiero po wczesnej kolacji w restauracji w pobliżu zamku Corfe Dalgliesh wrócił do Chaty Nadziei i zajął się sortowaniem ksiąg ojca Baddeleya. Najpierw jednak musiał zakrzątnąć się wokół drobnych, acz koniecznych, bardziej przyziemnych czynności. Wymienił matową żarówkę w lampce na stoliku, wyczyścił i uregulował płomyk gazu w piecyku nad zlewem; zrobił miejsce w spiżarni na własne zapasy i wino; wreszcie za pomocą latarki odkrył w szopce na dworze stertę drewna na rozpałkę i cynową balię. W Chacie Nadziei nie było łazienki. Ojciec Baddeley prawdopodobnie kąpał się w Folwarku Toynton. Dalgliesh wszakże postanowił rozebrać się i umyć w kuchni. Niewygoda nie wydawała się dużą ceną za to, by móc uniknąć łazienki w Toynton przesiąkniętej szpitalnym zapachem silnych środków dezynfekujących, natrętnie przypominających o chorobie i kalectwie. Przyłożył zapałkę do wysuszonych traw na palenisku. Natychmiast stanęły w ogniu i zwęgliły się w czarne igiełki jednym, słodko pachnącym płomieniem. Następnie rozpalił mały eksperymentalny ogień i z ulgą przekonał się, że komin był drożny. Przy płomieniu z bierwion, dobrym świetle, książkach, zapasie jedzenia i wina nie widział powodu, by mieć ochotę na robienie czegoś innego. Oceniał, że na półkach w saloniku jest około dwustu do trzystu książek, a trzy razy więcej stoi w drugiej sypialni; tomy właściwie tak zapychały pokój, że trudno było wejść do łóżka. Księgozbiór nie zaskakiwał różnorodnością. Wiele spośród teologicznych woluminów zainteresowałoby zapewne którąś z londyńskich bibliotek kościelnych, sądził też, że niektóre chętnie przyjęłaby jego ciotka; niektóre zaś wylądują na jego własnych półkach. Był tu “Grecki Stary Testament" w trzech tomach H.B. Swete'a, “Naśladowanie Chrystusa" Tomasza a Kempis; Williama Lawa “Poważne powołanie"; oprawne w skórę “Żywoty i listy wybitnych duchownych XIX wieku" w dwóch tomach; pierwsze wydanie “Kazań parafialnych i niewyszukanych" Newmana. Lecz był też okazowy zbiór najważniejszych powieści i wierszy angielskich, a ponieważ ojciec Baddeley od czasu do czasu pozwalał sobie na zakup powieści, znalazła się też nieduża, ale interesująca kolekcja pierwszych wydań.
|