Choć postanowił zrobić małą pauzę dla złapania oddechu, ciągle jeszcze nie wypuszczał kart z ręki. - Powiedzcie no, Asch, ten Vierbein, to niemowlę, należy do waszego działonu, prawda? - Tak jest, panie szefie! - Bombardier Asch spojrzał na Schulza z zaciekawieniem. Niezupełnie się orientował, jakie związki przyczynowe wywołało to pytanie. Był ciekaw, dlaczego ten Schulz przeszedł od kart do kanoniera Vierbeina. - Maminsynek, co? Żałosny mleczak, co? A może już przeczuwa, co to takiego miłość? - I z całym przekonaniem, opierając się na swych licznych doświadczeniach, szef dodał: - Załóżmy się, że ten smarkacz nie wie jeszcze, że istnieją dwie płci. Mam wrażenie, że wierzy jeszcze w bociana. Ogniomistrz Werktreu rżał radośnie i wytrwale, jak by przed chwilą usłyszał świetny dowcip. Również bombardier wolał się śmiać. Szef bardzo się sobie w roli kawalarza podobał. - Przypuśćmy - powiedział lubieżnie - że położyłem obok niego półnagą dziewczynę. Co też on z nią pocznie? Okryje ją! - Nie wiem - powiedział ostrożnie bombardier – wydaje mi się, że jest zupełnie normalny. - Postanowił wziąć nieco w obronę kanoniera Vierbeina. Było mu go żal. To w, gruncie rzeczy biedny prosiak, przekonany, że pewnego dnia go zarżną. Bombardier Asch znał swoich przełożonych; wiedział, na co reagują, zdawał sobie sprawę, że imponuje im to, co nazywają męskością. Powiedział więc ostrożnie: - Ten Vierbein nie jest z pewnością niezapisaną kartą. Cicha woda, ale głęboka. Ma niejedno za sobą. Robi to delikatnie, kobietom się to podoba. Szef odłożył swoje karty wolnym ruchem. Z początku był tylko zdumiony, ale potem z tego, co przed chwilą usłyszał, zaczął wysnuwać wnioski, które mu mocno zepsuły humor. - Kłamstwo, Asch - powiedział niepewnie i nie tak głośno jak zwykle. - Wyssałeś to sobie ze swojego brudnego palucha, ty świnio! Bombardier jak by nie dosłyszał "brudnego palucha" ani "świni". Nie można go było obrazić, ponieważ postanowił sobie święcie, że się obrazić nie pozwoli. Odczuwał tylko potrzebę wyciągnięcia z błota tego biednego prosiaka, tego Vierbeina. Nie namyślając się długo, kłaniał dalej jak z nut i przywołał z pamięci różne pikantne anegdotki; wreszcie opowiedział następującą ordynarną historyjkę koszarową: - To, na co kanonier Wagner, nasz czysty rasowo germańsko-aryjski bohater, potrzebował pełnych trzech tygodni, Vierbein załatwił w ciągu trzech godzin: zdobył damę szturmem. Naprawdę. Przyglądaliśmy się przez dziurkę od klucza, bo chodziło o zakład. - Ogniomistrz Werktreu kiwał z uznaniem głową. Ale szef Schulz zdradzał znamienny niepokój. Bombardiera zdziwiło piorunujące działanie tej historyjki, którą wymyślił od a do zet, ale nie zdążył rozsmakować się w tym zdziwieniu. Szef podniósł się ze zdecydowaną miną i powiedział: - Muszę zajrzeć w pilnej sprawie do mego mieszkania. Kanonier Vierbein nie był ani matołkiem, ani "biednym prosiakiem"; był to normalny człowiek z przeciętnymi właściwościami. Miał nawet trochę tego, co się nazywa chłopskim rozumem, również pod względem sił fizycznych dorastał do służby wojskowej. Kłopoty miał za to ze swoim usposobieniem. Ojciec jego, człowiek prymitywny i dobroduszny, solidny urzędnik policyjny, przewidywał to. Syn jego Johannes Vierbein był inny niż wszyscy. Wprawdzie tylko troszeczkę, ale jednak nie- wątpliwie: czytał bowiem książki! Ojciec Vierbein nie pamiętał, żeby w rodzinie własnej albo swojej żony widział kiedykolwiek książkę, z wyjątkiem Biblii, śpiewnika lub kalendarza floty. Poza tym syn jego Johannes był chłopcem wielce obiecującym: zawsze pilny, na ogół zdyscyplinowany. Pomagał matce przy praniu, nauczycielowi niemieckiego, którego kochał, zanosił do domu teczkę z zeszytami. Zawsze zachowywał się po rycersku wobec kobiet, bez względu na ich wiek. Bił się ze swymi kolegami szkolnymi, był słaby w rachunkach, przeciętny w nauce religii. Śpiewanie uważał za mękę, sport sprawiał mu niesłychaną przyjemność, w nauce języka niemieckiego był zawsze najlepszy w klasie. Otoczenie jego niepokoiło tylko jedno: Johannes Vierbein pozwalał sobie na luksus samodzielnego myślenia. W wojsku zrozumiał w ciągu dwudziestu czterech godzin, że to, czego się dotychczas uczył, było "gównem". Teraz, mówiono mu, stanie się wreszcie "człowiekiem". Miał dosyć rozumu, by z tej prymitywnej teorii wychowawczej dla dorosłych istot ludzkich ostrożnie pokpiwać, pozwalało mu na to jego mocne i zdrowe ciało. Ale wkrótce świadomie, na zdrowy rozum poddał się mechanicznie funkcjonującemu systemowi koszarowego ducha.
|