Pewnie,
że co innego jechać Drogą Kamieniołomu za dnia, a co innego wędrować nocą przez
las. Z drugiej jednak strony wydawało mu się, że od tego ranka, kiedy zobaczył czarne-
go jeźdźca minęło już wiele dni, a od wieczoru, gdy razem z Tamem zasiedli do kolacji,
dzieliły go co najmniej tygodnie. Przestał reagować na wrzynający się w plecy pas z ko-
ca, był tak odrętwiały, iż właściwie nic już nie czuł. Oddychał z niewysłowionym tru-
dem, piekło go gardło i płuca, skręcony z głodu żołądek bezustannie wywoływał fale
mdłości.
Ojciec umilkł jakiś czas wcześniej. Rand nie był pewien, od jak dawna nie słyszy jego
mamrotania, nie odważył się jednak przystanąć i zbadać go. Jeśli się teraz zatrzyma, nie
będzie w stanie ruszyć dalej. W każdym razie niezależnie od tego co działo się z Ta-
mem i tak nie mógł dla niego już nic więcej zrobić. Jedyną szansę dawało dotarcie do
wsi. Próbował przyśpieszyć kroku, ale zdrewniałe ze zmęczenia nogi poruszały się wol-
no i niechętnie, jakby brodząc w gęstej smole. Zimno i wiatr nie miały już najmniejsze-
go znaczenia.
Po jakimś czasie poczuł zapach dymu. Musieli być już pewnie blisko wsi. Na jego
twarz wypełzł blady uśmiech, który jednak zaraz przeszedł w grymas. Dym zalegał
ciężko w powietrzu, zbyt ciężko. Było tak zimno, że ogień z pewnością płonął na każ-
dym palenisku we wsi, ale ten dym był zbyt gęsty. Oczyma wyobraźni zobaczył na dro-
dze trolloków, nadciągających ze wschodu, wracających właśnie z Pola Emonda. Wytę-
żył wzrok, usiłując wypatrzyć pierwsze domy, gotów wołać o pomoc do pierwszej na-
potkanej osoby, nawet gdyby był to Cenn Buie czy któryś z Coplinów. Głos jakiś szep-
tał w tyle głowy, że wciąż jednak może na kogoś liczyć, że znajdzie się ktoś, kto przyj-
dzie im z pomocą.
87
Nagle między nagimi gałęziami dostrzegł dom, tylko dzięki temu był w stanie iść da-
lej. Z nadzieją przeradzającą się w dojmującą rozpacz skierował kroki do wsi.
Na placach, gdzie dawniej stały domy, zalegały teraz jedynie sterty zwęglonego drew-
na, a z nich, niczym brudne palce, wystawały okopcone ceglane kominy. Nad ruinami
unosiły się wąskie smużki dymu. W popiołach grzebali wieśniacy o ponurych twarzach,
niektórzy mieli jeszcze na sobie nocne koszule. To wyciągali ze zgliszczy garnek do go-
towania, to po prostu dziabali kijami wśród odpadów. Na ulicach piętrzyły się reszt-
ki dobytku uratowane z płomieni: wysokie lustra, wypolerowane kredensy i komo-
dy, krzesła i stoły zawalone pościelą, przyborami kuchennymi, skromnymi tobołkami
z ubraniem i przedmiotami osobistego użytku.
Zdawało się, że zniszczenia dotknęły wieś w zupełnie przypadkowy sposób. W jed-
nym rzędzie zachowało się aż pięć nietkniętych domów, podczas gdy w innym stał za-
ledwie jeden.
Po drugiej stronie rzeki Winnej Jagody zaryczały trzy ogromne petardy wystrzelone
przez grupkę mężczyzn. Gęste kolumny czarnego dymu, upstrzone beztroskimi iskier-
kami, pognały wraz z wiatrem na północ. Jeden z rasowych koni pana al’Vere wlókł coś
w stronę płonącego Mostu Wozów. Rand nie zdołał dostrzec, co to było.
Nie wyszedł jeszcze na dobre z lasu, a już biegł mu naprzeciw Haral Luhhan. Twarz
miał poczerniałą od sadzy, w grubych dłoniach ściskał topór drwala. Nocna koszula,
zasmarowana popiołem, zwisała mu do kostek, przez rozdarcie na piersi prześwitywa-
ła wściekła czerwień oparzeliny. Luhhan ukląkł na jednym kolanie obok noszy. Ojciec
Randa miał zamknięte oczy, oddychał wolno i ciężko.
— Trolloki? — spytał zachrypłym od dymu głosem. — Tu też. Tu też. Cóż, mogliśmy
mieć więcej szczęścia, o ile ktokolwiek ma do niego prawo, albo na nie zasłuży. Tamowi
potrzebna jest Wiedząca. Ale gdzie, na Światłość, ona może być? Egwene!
Egwene z pełnym naręczem prześcieradeł, podartych na bandaże, wyraźnie zapa-
trzona na coś w oddali, biegła pędem w ich stronę. Ciemne kręgi pod jej oczami zda-
wały się być jeszcze większe niż zazwyczaj. Zauważyła nagle Randa i przystanęła, z tru-
dem łapiąc oddech.
— Och nie, Rand. To chyba nie twój ojciec? Czy on...? Chodź, zaprowadzę cię do Ny-
naeve.
Rand był zbyt zmęczony i ogłupiały, by cokolwiek powiedzieć. Przez całą noc Pole
Emonda wydawało mu się przystanią, w której on i jego ojciec znajdą schronienie. Teraz
był w stanie tylko bezmyślnie wpatrywać się w jej okopconą suknię. Dostrzegał dziw-
ne szczegóły, tak jakby one były właśnie w tej chwili ważne: krzywo zapięte guziki z ty-
łu sukni i czyste dłonie. Był ciekaw, czemu Egwene ma czyste ręce, skoro jej twarz uma-
zana jest smugami sadzy.
88
Pan Luhhan wydawał się doskonale wiedzieć o wszystkim, co Rand przeszedł. Ko-
wal położył topór na dyszlach, uniósł tył noszy i pchnął je lekko, nakazując Randowi iść
za Egwene. Chłopiec ruszył chwiejnym krokiem, jakby pogrążony we śnie. Przez chwi-
lę zastanawiał się, skąd pan Luhhan wie, że to były trolloki, ale ta myśl zaraz gdzieś się
ulotniła. Skoro Tam je rozpoznał, to czemu Haral Luhhan nie miałby umieć tego same-
go.
— Wszystkie opowieści okazały się prawdziwe — wybełkotał.
|