Następnie, po wyjściu z zasięgu wzroku oraz zasięgu radaru okrętu podwodnego, zakręcił długim łukiem na południowy zachód i przed jedenastą piętnaście odnalazł zgubę. Gdy patrzyli w dół na lodowego giganta, Pitta i Hunnewella ogarnęło uczucie pustki. Nie było ono spowodowane końcem wielogodzinnej niepewności - dawno przecież wyczerpali wyznaczony przez Koskiego limit czasu - lecz wywołał je pełen grozy wygląd tajemniczego statku. Niczego podobnego żaden z mężczyzn nigdy dotąd nie widział. Górę lodową otaczała atmosfera przerażającego odosobnienia, jakie nie występuje na Ziemi, lecz na odległej, martwej planecie. Bezruch naruszały jedynie przenikające przez lód promienie słońca, wykrzywiając zarys kadłuba i kształt poszycia statku w szeregu stale zmieniających się cieni. Widok był tak nierealny, że major z trudnością pogodził się z widocznym faktem jego istnienia. Gdy zajął się sterami, by obniżyć lot śmigłowca, był prawie pewien, że pogrzebany w lodzie statek zniknie. Pitt spróbował wylądować na kawałku gładkiej powierzchni blisko krawędzi góry, ale kąt nachylenia terenu okazał się zbyt duży. W końcu usiadł dokładnie nad wrakiem. Hunnewell wyskoczył z helikoptera chwilę przedtem, nim płozy musnęły lód, i zanim dołączył do niego Pitt, zdołał obejść statek od dzioba do rufy. - Dziwne - mruknął. - Bardzo dziwne. Nic nie wystaje nad powierzchnię, nawet maszt i antena radarowa. Każdy centymetr kwadratowy jest szczelnie pokryty solidnym lodem. Pitt wyjął chusteczkę z kieszeni lotniczej kurtki i głośno wytarł nos. Następnie wciągnął powietrze, jak gdyby badając je. - Czuje pan coś dziwnego, doktorze? Hunnewell lekko odchylił głowę i powoli wąchał. - Wyczuwam ślad jakiejś woni. Ale jest zbyt słaby, żebym potrafił go rozpoznać. - Nie obraca się pan we właściwych kręgach - z uśmiechem powiedział Pitt. - Gdyby częściej wychodził pan ze swego laboratorium i wiedział coś więcej o życiu, wtedy poznałby pan wyraźny zapach spalonych śmieci. - Ale skąd dochodzi? Pitt wskazał na wrak pod nogami. - Tylko stamtąd. Hunnewell pokręcił głową. - W żadnym wypadku. Jest faktem naukowym, że z zewnątrz nie można wyczuć zapachu substancji nieorganicznej, którą pokrywa warstwa lodu. - Mój nochal nigdy nie kłamie. - Ciepło nadchodzącego południa zaczęło brać górę na chłodem i Pitt rozsunął suwak kurtki. W lodzie musi być szczelina. - Niech pan da spokój - rzekł cierpko Hunnewell - i przestanie bawić się w psa tropiciela, a zacznie rozmieszczać ładunki termiczne. Jedyny sposób na dostanie się do wraka to stopienie pokrywy lodowej. - To może być niebezpieczne. - Proszę mi zaufać - łagodnym tonem powiedział Hunnewell. Nie mam zamiaru rozbić góry i nie chcę stracić wraka, śmigłowca oraz naturalnie życia. Zamierzam zacząć od małych ładunków i stopniowo posuwać się w dół. - Nie myślałem o górze, lecz o wraku. Jest cholernie prawdopodobne, że nastąpiło pęknięcie zbiorników paliwa i olej napędowy zalał kadłub na całej długości. Jeżeli pomylimy się i podpalimy choć kroplę, cały wrak stanie w ogniu i zrobi się jedno wielkie bum. Hunnewell na twardym lodzie przestępował z nogi na nogę. - Jak więc pan zamierza się przez to przebić? Posługując się soplem lodu? - Doktorze Hunnewell - rzekł cicho Pitt. - Nie kwestionuję faktu, że dzięki nadzwyczajnemu intelektowi jest pan powszechnie znany. Wszakże, jak większość genialnych umysłów, nie ma pan zmysłu praktycznego ani pojęcia o normalnych sprawach. Mówi pan o jakichś ładunkach termicznych, soplach lodu. Po co zawracać sobie nimi głowę i narażać się na wysiłek fizyczny, skoro cały problem może rozwiązać zwykłe: Sezamie, otwórz się. - Stoi pan na odprysku lodowca - powiedział Hunnewell. Jest to twarda, lita bryła. Nic pan z nią nie zrobi. - Przykro mi, ale paskudnie się pan myli, przyjacielu. - Niech pan to udowodni! - Hunnewell obdarzył Pitta podejrzliwym spojrzeniem. - Zmierzam do stwierdzenia, że praca już została wykonana. Z całą pewnością nasz Machiavelli i jego wesoła kompania uczynnych pomocników byli tu przed nami. Proszę, niech pan patrzy. - W teatralnym geście podniósł rękę. Hunnewell pytająco uniósł brwi i spojrzał w kierunku wskazanym przez Pitta, studiując uważnie szerokie oblicze stromego lodowego zbocza. Wzdłuż zewnętrznych krawędzi oraz blisko dolnej części podstawy, zaledwie parę metrów od miejsca, w którym stali, lód był gładki i równy. Lecz począwszy od szczytu aż do środka zbocza był podziurawiony jak niewidoczna strona Księżyca. - W porządku - mruknął Hunnewell. - Zdaje się, że ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby usunąć ślady czerwonej farby, zrzuconej przez Straż Wybrzeża. - Popatrzył na wierzchołek góry długim, beznamiętnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do Pitta. - Po co ktoś miałby ręcznie zeskrobywać pozostałości farby, skoro z łatwością mógłby zatrzeć wszystkie ślady za pomocą ładunków wybuchowych? - Nie umiem powiedzieć - odparł Pitt. - Może bali się, że góra pęknie albo nie mieli materiałów wybuchowych, kto to wie? Ale założę się o miesięczną pensję, że te mądrale nie tylko skrobały lód. Musieli znaleźć sposób na dostanie się do wraka. - Pozostaje nam jedynie odszukać lampkę z napisem: Wejście stwierdził Hunnewell złośliwie. Nie przywykł, by ktoś ubiegał go w wyciąganiu wniosków, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, że również tego nie lubił. - Kawałek naruszonego lodu będzie bardziej pożądany. - Domyślam się - powiedział Hunnewell - że chodzi panu o przykrycie kamuflujące wejście do jakiegoś lodowego tunelu. - Podobna myśl przemknęła mi przez głowę. Doktor popatrzył na Pitta przez górną część okularów. - No, to zabierajmy się do roboty. Jeżeli będziemy tak dłużej stali i teoretyzowali, to moje jądra będą mogły służyć jako modelowy przykład odmrożenia.
|