Po szelmowskim tym popisie Padły głosy: - Witalisie, Co się zjadło, to przepadło, Dostarczymy śnieg i sadło, Uczta będzie wyśmienita, Chcemy najeść się do syta, Chcemy placki mieć - i kwira! Lis przyczesał sobie ogon: - Placki jutro być już mogą. Więc nazajutrz bardzo wcześnie, Gdy las tonął jeszcze we śnie, Tłumy zwierząt szły w szeregu, Wlokąc całe góry sniegu, A do tego jeszcze sadło - Tyle, ile go przypadło. Lis już stał przed swoją norą. Spojrzał: owszem, sadła sporo! Pełen werwy i ochoty Wziął się zaraz do roboty, Zdjął kapelusz, duchem skoczył, Z pięćset snieżnych kul utoczył, Każdą spłaszczył szybkim ruchem, Tak jak robi się z racuchem, Schwycił sadło i rzetelnie Wysmarował nim patelnię; I choć jest to rzecz kobieca, Placki wkładać jąl do pieca. Z pieca wnet buchnęłą para, A Witalis już się stara, Już dorzuca nowe placki, Taki z niego kucharz chwacki. Przyglądają się zwierzęta, Pilnie chodzą mu po piętach, Wprost doczekać się nie mogą! A Witalis pręży ogon, Zda się, wącha cudny zapach, Aż zwierzętom kręci w chrapach, Aż zwierzętom skręca kiszki. A Witalis zbiera szyszki I do ognia je dorzuca, Krąży, krząta się, przykuca. - Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej! No, bo placki wam uwędzę! Po upływie pól godziny, Niewyraźne strojąc miny, Z pieca wyjął lis patelnię I do zwierząt rzekł bezczelnie: - A to dziwna jest przygoda! proszę, spójrzcie, sama woda! Z takim śniegiem trudu szkoda: Rozpuszczony, mokry, sypki - Mogłyby w nim pływać rybki! A mówiłem, że to nie to! Śnieg powinien być jak beton - Zamarznięty i w kawałkach. Taki właśnie jest w Suwałkach, W Augustowie, w Ostrołęce... A to co! Umywam ręce! Poszło całe wasze sadło, Tyle pracy mej przepadło! Nie nabiorę się powtórnie, Mam was dosyć, boście durnie! Zawstydziły się zwierzęta. Racja! Nikt z nich nie pamiętał, Że przed samym świtem jeszcze Padał śnieg zmieszany z deszczem. A śnieg z deszczem jest wodnisty - Fakt dla wszystkich oczywisty. Na nic całe przedsięwzięcie! Lis wykręcił się na pięcie, Spuścił ogon na znak smutku I do nory powolutku Poszedł, by się zamknąć w norze, Bo był w bardzo złym humorze. Lecz gdy już odeszli goście, Wtedy z pieca jak najprościej Wyjął sadło, włożył w garnki, Garnki schował do spiżarki, Po czym, dumny z tego zysku, Krzyknął: - Brawo, Witalisku! V Jak co rok w Zielone Święta Zgromadziły się zwierzęta Dla obioru prezydenta. Jest to taka ważna sprawa, Że zwierzęce wszystkie prawa Dzień ten czynią dniem przymierza: Zwierz na zwierza nie uderza, Gęś jest pewna swego pierza, Pies nie czai się na jeża, Owca może wyjść ze stada - Nikt nikogo nie napada. Kot nie drapie, wilk nie zjada, Nawet zając, choć ma pierta, Z odległości kilometra Obserwuje te wybory, Nawet mysz wychodzi z nory, Nawet tchórz ze strachu chory Na wybory śpieszy żwawo, Bo mu wolno. Bo ma prawo. Lis Witalis, wielki szelma, Łypie białkiem swego bielma, Pręży ogon znakomity, Zwisający na kształt kity, I w tyrolskim kapeluszu Krąży pełen animuszu. Tu do wilka się przymili I coś szepnie, tam po chwili Do niedźwiedzia chyłkiem sunie, Jakieś słówko rzuci kunie, Chytrze mrugnie do jelenia, Jeża muśnie od niechcenia, Mysz ogonem połaskocze, Mimochodem, Bóg wie o czym, Porozmawia chwilkę z rysiem. - Świetnie, lisie Witalisie! Wszyscy myślą: "A to szelma! Jakiś w tym, widocznie, cel ma" Już najstarszy wilk buławą Machnął w lewo, machnął w prawo; Takie jest zwierzęce prawo. Już wybory rozpoczęta - Któż zostanie prezydentem? Lis spryciarzem był bezsprzecznie, Więc o głos poprosił grzecznie, Wszedł na pień i w słowach kilku Tak powiedział: - Zacny wilku, I wy, wszyscy tu zebrani, Tak przeze mnie szanowani, Albo mówiąc wprost - zwierzęta! Macie wybrać prezydenta. Czyż jest ktoś, kto nie pamięta Zasług lisa Witalisa? W pięciu tomach ich nie spisać! Otóż ja przed wielu laty, Gdym był młody i bogaty, W ciągu jednej tylko wiosny Zasadziłem tutaj sosny, Buki, dęby - niemal wszystko, By zwierzętom dać schronisko! Dla was szereg lat z zapałem Drób w kurnikach hodowałem, Dla was w chlewach tuczę wieprze, Byście mieli życie lepsze. Jestem waszym dobrodziejem, A sam nie śpię, a sam nie jem, Tylko myślę dniem i nocą, Jak zwierzętom przyjść z pomocą... Mruknął niedźwiedź do sąsiada: - Co tu gadać - dobrze gada! Szepnął borsuk: - Jaka swada, Jaka dykcja i wymowa, To przynajmniej tęga głowa! A tymczasem lis po chwili Ciągnął dalej: - Moi mili, Nie namawiam, ale radzę: Jeśli dziś otrzymam władzę, Daję słowo, że zasadzę W ciągu pięciu dni na piasku Drzewa mego wynalazku. Już nie szyszki, nie żołedzie, Ale rosnąć na nich będzie Schab wędzony i pieczony, Boczki, szynki, salcesony, Mortadela i serdelki, Mięs przeróżnych wybór wielki, Nawet prosię w galarecie, Jeśli tylko zapragniecie. Wszystkim oczy aż zabłusły: - Lis niezgorsze ma pomysły, Niech zostanie prezydentem! - Czy przyjęte? - Tak! Przyjęte! Niedźwiedź objął go za szyję I zawołał: - Niech nam żyje! - Żyj nam, lisie Witalisie! - Powtórzyły za nim rysie,
|