Anna, na którą wszyscy mówili Nan, była śliczna. Miała orzechowe oczy, aksamitne spojrzenie, lśniące, brązowe włosy i bardzo pogodne usposobienie — jak powiedziała jedna z jej nauczycielek, była radosna jak imię “Nan”, które nosiła. Miała też doskonałą, nieskazitelną cerę, co ogromnie cieszyło jej mamę. — Tak się cieszę, że mam córeczkę, która może ubierać się na różowo — z radością mawiała pani Blythe. Diana Blythe, zwana po prostu Di, wyglądała jak wierna kopia Ani Shirley: miała wyraziste, szarozielone oczy, z których bez przerwy bił dziwny blask, i rude włosy. Być może to sprawiło, że była ulubienicą ojca. Cieszyła się także szczególnymi względami swego brata, Waltera — tylko jej spośród rodzeństwa czytał swoje wiersze i tylko ona wiedziała, że brat w tajemnicy pracuje nad wielkim eposem, który w wielu, a nawet w zbyt wielu szczegółach przypominał słynne dzieła dawnych mistrzów. Di także zwierzała się Walterowi i nigdy nie zdradzała jego sekretów, nie dzieliła się nimi nawet z Nan. — Te ryby pewnie zaraz będą gotowe, prawda, Jim? — spytała Nan, pociągając swym uroczym noskiem. — One tak pachną, że od razu czuję się strasznie głodna. — Już są prawie gotowe — odpowiedział Jim, zręcznie obracając jeden z kawałków. — Dziewczyny, wyjmijcie chleb i nakrycia. A ty, Walterze, budź się. — Jak to powietrze dzisiaj lśni — odezwał się Walter, rozmarzony. Nie dlatego, żeby gardził pieczonym pstrągiem, w żadnym wypadku. Walter po prostu już taki był — najpierw karmił swoją duszę, a potem dopiero ciało. — Kwietny anioł przechodził dziś przez świat, przywołując swoje kwiaty. Widziałem jego błękitne skrzydła na leśnym wzgórzu. — Wszystkie anioły, jakie dotąd widziałam, miały białe skrzydła — oświadczyła Nan. — Ale one nie były kwietne. Kwietne anioły mają barwę bladoniebieskiej mgły, takiej, jaka unosi się nad naszą Doliną. Och, jaka szkoda, że nie umiem fruwać. To musi być wspaniałe uczucie. — Czasem można latać we śnie — stwierdziła Di. — Właściwie nigdy mi się nie śni, że latam — powiedział Walter. — Ale często mam taki sen, że unoszę się w powietrze i szybuję nad płotami i drzewami. Jest cudownie i wtedy zaczynam myśleć: “To nie sen. Tym razem to nie sen, jak przedtem, ale prawda” — i dokładnie w tej samej chwili się budzę. I czuję się straszliwie rozczarowany. — Nan, pospiesz się — poganiał Jim. Nan rozkładała właśnie ich wspaniały, choć wymagający trochę wyobraźni, stół bankietowy. Odbyła się przy nim niejedna uczta, złożona z tego, co oferowała przyroda o każdej porze roku. Rolę stołu grała szeroka deska, ułożona na dwóch omszałych głazach. Obrus zastępowały gazety, a zastawę stanowiły wyszczerbione talerze i filiżanki bez uszek, zdobyte po porządkach, jakie Zuzanna robiła w kredensie. Ze skrzynki, ukrytej wśród korzeni świerka, Nan przyniosła chleb i sól. Strumień był niewyczerpanym źródłem napoju o krystalicznej czystości. A najlepszą, iście królewską przyprawę stanowiło świeże powietrze i dziecięcy apetyt. Cały wielki świat przestawał się liczyć i mógł im tylko zazdrościć tej chwili, gdy zasiadali do uczty złożonej z suchego chleba i pstrąga pieczonego nad ogniskiem, w magicznej dolinie zalanej złotogranatowym światłem zmierzchu, wypełnionej balsamicznym, leśnym zapachem wczesnej wiosny, przysypanej białymi gwiazdkami kwiatów poziomek, dźwięczącej szelestem liści i muzyką drobnych dzwoneczków, zawieszonych wśród gałęzi. — Siadajcie, proszę — zachęcała Nan, gdy Jim postawił na stole talerz pełen skwierczących jeszcze ryb. — Jim, dziś twoja kolej na odmówienie dziękczynienia. — Ja już się napracowałem przy smażeniu pstrągów — obruszył się Jim, który nie znosił odmawiać dziękczynienia. — Niech Walter się pomodli. On to uwielbia. Tylko nie mów zbyt długo, Walt. Umieram z głodu. Jednak Walter nie odmówił żadnego dziękczynienia — ani długiego, ani krótkiego. Nie zdążył nawet zacząć. — Kto tam idzie od strony plebanii? — zapytała Di. 4. Dzieci pastora
|