Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że o tym azylu pomyślał już
ktoś przed nami. Na betonowym progu siedziała w komplecie dyrekcja Hiltona;
przezorni menedżerowie zaopatrzyli się w plastykowe nadymane fotele z basenu
hotelowego, radia, baterię whisky, schweppesa i cały zimny bufet. Ponieważ i oni używali aparatów tlenowych, nie było nawet mowy o tym, by chcieli się z nami
czymkolwiek podzielić. Przybraliśmy jednak groźną postawę, a że mieliśmy li-
czebną przewagę, udało się nam ich przekonać. W z lekka wymuszonej zgodzie
wzięliśmy się do pałaszowania homarów; tym nie przewidzianym przez program
posiłkiem zakończył się pierwszy dzień zjazdu futurologicznego.
*
*
*
Znużeni przejściami burzliwego dnia jęliśmy się sposobić do noclegu w oko-
licznościach bardziej niż spartańskich, zważywszy, że przychodziło ułożyć się
20
do snu na wąskim chodniku betonowym, noszącym ślady kanalizacyjnego prze-znaczenia. Toteż jako pierwszy powstał problem sprawiedliwego rozdziału nady-
manych foteli, w które zaopatrzyła się przezorna dyrekcja Hiltona. Foteli było sześć, dla dwunastu osób, bo sześcioosobowy zarząd hotelu godził się udostęp-nić te legowiska, na prawach wspólnoty, sekretarkom; tymczasem nas, którzy-
śmy zeszli do kanału pod przewodem Stantora, było dwudziestu, w tym grupa
futurologiczna profesorów Dringebauma, Hazeltona i Trottelreinera, grupa dziennikarzy i sprawozdawców telewizji CBS, z dokooptowanymi po drodze dwiema
osobami, a mianowicie nie znanym nikomu krzepkim mężczyzną w skórzanej
kurtce i bryczesach oraz małą Jo Collins, osobistą współpracownicą redaktora
„Playboya”; Stantor zamierzał wykorzystać jej chemiczne nawrócenie i już po
drodze zmawiał się z nią, jak słyszałem, o prawo pierwodruku jej wspomnień.
Przy sześciu fotelach i trzydziestu siedmiu reflektantach sytuacja natychmiast się zaogniła. Staliśmy po obu stronach tych pożądanych legowisk, patrząc na siebie spode łba, do czego zresztą zmuszały maski tlenowe. Ktoś zaproponował, żeby
na dany znak wszyscy zdjęli te maski; w samej rzeczy jasne było, że opanowa-
ni wówczas altruizmem, zlikwidujemy w ten sposób przedmiot sporu. Mimo to
nikt się nie kwapił do realizacji projektu. Po długich swarach doszło wreszcie do kompromisu — zgodziliśmy się na losowanie i trzygodzinny sen pokolejny; za lo-sy posłużyły kupony owych pięknych kopulacyjnych książeczek, jakie niektórzy
z nas mieli jeszcze przy sobie. Tak się złożyło, że przyszło mi spać w pierwszej zmianie, razem z profesorem Trottelreinerem, bardziej chudym, a nawet kości-stym, niżbym sobie mógł tego życzyć, skoro dzieliliśmy łoże (a raczej fotel). Nasi następcy w kolejce zbudzili nas brutalnie i gdy układali się na wygrzanych le-gowiskach, przykucnęliśmy nad brzegiem kanału, niespokojnie sprawdzając stan
ciśnienia w butlach tlenowych. Było już jasne, że tlen skończy się za kilka godzin; perspektywa zniewolenia dobrocią zdawała się nieunikniona i nastrajała wszystkich ponuro. Wiedząc o tym, że zakosztowałem już owego błogostanu, towarzy-
sze wypytywali mnie skwapliwie o wrażenia. Zapewniałem ich, że nie jest to takie złe; mówiłem jednak bez większego przekonania. Morzyła nas senność; żeby nie
powpadać do kanału, przywiązaliśmy się, czym kto mógł, do żelaznej drabinki
pod klapą. Z niespokojnej drzemki wyrwał mnie odgłos wybuchu silniejszego niż
wszystkie dotąd; rozejrzałem się w panującym półmroku, bo przez oszczędność
wszystkie latarki prócz jednej zgaszono. Na brzeg kanału właziły wielkie, grube szczury. Było to o tyle dziwne, że szły gęsiego i na tylnych łapach; uszczypnąłem się, ale to nie był sen. Zbudziłem profesora Trottelreinera i pokazałem mu ów fe-nomen; nie wiedział, co o nim myśleć. Szczury chodziły parami, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi; w każdym razie nie brały się do lizania nas, co stanowi-
ło już podług profesora dobry znak; najprawdopodobniej powietrze było czyste.
Ostrożnie zdjęliśmy maski. Obaj reporterzy po mojej prawicy spali w najlepsze; szczury wciąż spacerowały na dwóch nogach, my zaś z profesorem zaczęliśmy
21
kichać, bo tak zakręciło nam w nosie; sądziłem zrazu, że to skutek kanałowych zapachów — dopóki nie spostrzegłem pierwszych korzonków. Schyliłem się nad
własnymi nogami. Nie było mowy o pomyłce. Wypuszczałem korzenie, mniej
więcej od kolan, wyżej natomiast zazieleniłem się. Teraz puszczałem już pąki
nawet rękami. Otwierały się szybko, rosły w oczach, nabrzmiewały, białawe co
prawda, jak to zwykle bywa z roślinnością w piwnicy; czułem, że jeszcze chwila, a zacznę owocować. Chciałem zapytać Trottelreinera, jak to sobie tłumaczy, ale musiałem podnieść głos, tak szumiał. Śpiący też przypominali strzyżony żywo-płot, obsypany liliowym i szkarłatnym kwieciem. Szczury skubały listki, gładziły się łapkami po wąsach i rosły. Pomyślałem, że jeszcze trochę, a można będzie ich dosiąść; tęskniłem — jak to drzewo — do słońca. Jakby z ogromnej odległości
doszły mnie miarowe grzmoty, coś obsypywało się, huczało, echo szło korytarza-
mi, zacząłem czerwienieć, potem zazłociłem się, wreszcie sypnąłem liśćmi. Co,
już jesień — zdziwiłem się — tak prędko?
|