Nieważne, czy akurat przyjmował kogoś w gabinecie, czy rozmawiał przez telefon. Dawno temu wydał polecenie: „Kiedy dzwoni mój syn, zawsze można mi przeszkodzić”. - Nie trzeba - powiedział Myron. - Przekaż mu, że wpadnę za dwie godziny. - Tutaj? Mój Boże, Myron, nie byłeś u nas od lat. - Wiem. - Czy coś się stało? - Nic, Eloise. Chciałem z nim pogadać. Powiedz mu, że to nic takiego. - Och, twój ojciec na pewno bardzo się ucieszy. Myron nie był tego pewien. Wymalowane modnymi pochylonymi trójwymiarowymi literami na pasiastym, czerwono-granatowym, przystrojonym dużymi białymi gwiazdami autokarze wyborczym hasło Arthura Bradforda brzmiało: BRADFORD NA GUBERNATORA. Szyby w nim - co za proste, bezpretensjonalne rozwiązanie - były czarne, tak by nikt z pospólstwa nie mógł podejrzeć swojego przywódcy. Arthur Bradford z mikrofonem w ręku stał przy drzwiach pojazdu. Za nim jego brat Chance, z gotowym do zdjęć uśmiechem politycznego poplecznika, mówiącym: „Czyż nasz kandydat nie jest super?”. A po prawej cioteczny brat Brendy, Terence Edwards. On również miał na twarzy promienny uśmiech, naturalny jak czupryna senatora Joego Bidena. Obaj w idiotycznych kapeluszach ze styropianu, w jakich mógłby występować kwartet rewelersów. Rzadki tłum składał się głównie ze starszych osób. Mocno starszych. Zagubieni, rozglądali się wokoło, jakby ktoś zwabił ich obietnicą darmowej wyżerki. Inni zwalniali kroku i krążyli z ciekawością gapiów, świadków drobnej stłuczki, którzy liczą, że wybuchnie draka. Ludzie ze sztabu Bradforda weszli w tłum, rozdając wielkie tablice, znaczki, a nawet idiotyczne styropianowe kapelusze z wydrukowanym modnymi literami hasłem: BRADFORD NA GUBERNATORA. Rozproszeni wśród zebranych klakierzy co jakiś czas wpadali w entuzjazm, a reszta tłumu leniwie za nimi. Było też trochę przedstawicieli prasy i kablówek - miejscowych reporterów politycznych, wyraźnie cierpiących z powodu zadania, jakie im przypadło, i zastanawiających się, co gorsze: zdać relację i jeszcze jednej drętwej mowy polityka czy z wypadku typu ręka, noga, mózg na ścianie. Z ich min wynikało, że nie mogą się zdecydować. Myron przecisnął się przez tłum. - New Jersey potrzebuje zmian - grzmiał Arthur Bradford. - New Jersey potrzebuje odważnego, śmiałego przywódcy. New Jersey potrzebuje gubernatora, który nie będzie ulegał żadnym naciskom. Jejku! Pracownikom Bradforda spodobało się to hasło. Wpadli w taki zachwyt jak (w wyobrażeniu Myrona) gwiazdka porno udająca orgazm. Tłum zareagował powściągliwiej. „Bradford... Bradford... Bradford!”, skandowali - jakże oryginalnie! - klakierzy. - Jeszcze raz, proszę państwa, oto przyszły gubernator New Jersey, Arthur Bradford! - zakrzyknął przez głośnik ktoś inny. - Tego potrzeba naszemu stanowi! Aplauz. Arthur pozdrowił prosty lud. A potem zstąpił z piedestału i dotknął kilku wybrańców. - Liczę na wasze poparcie - oświadczał po każdym uścisku ręki. Myron odwrócił się, bo klepnięto go w ramię. Za nim stał Chance. Wciąż się uśmiechał, a na głowie miał idiotyczny styropianowy kapelusz. - Czego tu szukasz? - spytał. - Dasz mi swój kapelusz? - spytał Myron, wskazując na jego głowę. - Nie lubię cię, Bolitar - odparł z przylepionym uśmiechem Chance. - Uch, zabolało! Myron odwzajemnił mu fałszywy uśmiech. Gdyby jeden z nich był kobietą, mogliby poprowadzić w duecie którąś z telewizyjnych imitacji programu Hard Copy. - Muszę porozmawiać z Artem - rzekł Myron. Wciąż się uśmiechali. Serdeczni kumple. - Wejdź do autokaru. - Oczywiście. Ale po wejściu przestanę się uśmiechać zgoda? Zaczynają mnie boleć policzki. Myron wzruszył ramionami, bo Chance zdążył odejść. Wskoczył do autokaru. Chodnik w środku był gruby i kasztanowy. Zamiast zwykłych foteli klubowe. Był też barek z minilodówką, telefony, terminale komputerowe, a pod sufitem kilka telewizorów. Siedzący samotnie z przodu autokaru chudy Sam czytał magazyn „People”. Spojrzał na Myrona i opuścił wzrok na gazetę. - Pięćdziesiątka najbardziej intrygujących osób. A mnie nie ma wśród nich - powiedział. Myron skinął współczująco głową. - Ta lista opiera się na znajomościach, a nie zasługach. - Polityka - zgodził się Sam i przewrócił stronę. - Przejdź na tył, chłopcze. - Rozkaz.
|