Jestem pewien, że zasiałbym w jego duszy ziarno zwątpienia. - Mam wrażenie, że sam się oszukujesz, stary przyjacielu - rzekł smutno Tunigorn. - Więc dlaczego mnie wzywałeś? Żebym wypełnił zadanie, które uważasz za niemożliwe? - Kiedy cię wzywałem - wyjaśnił Tunigorn - nie miałem pojęcia, co zamierza Valentine. Wiedziałem tylko, że jest podniecony i że planuje coś dziwnego, coś nie przemyślanego. Wydawało mi się, że gdybyś był przy jego boku podczas objazdu, mógłbyś go uspokoić i odwieść od tego, co sobie zamierzył. Gdy zwierzył się nam ze swych planów, gdy okazał wyraźnie, że nic go od nich nie odwiedzie, od dłuższego czasu podróżowałeś już na zachód. Zmarnowałeś mnóstwo czasu i z tego powodu mogę ci tylko współczuć. - Mimo wszystko jadę do niego. - Obawiam się, że niczego nie osiągniesz. Elidath wzruszył ramionami. - Ścigałem go aż tu - jak teraz mam zaniechać pogoni? Może mimo wszystko istnieje jakiś sposób, by przywołać go do rzeczywistości. Mówisz, że zamierzasz ruszyć za nim jutro? - Tak, w południe. Gdy tylko załatwię ostatnią wysyłkę, podpiszę ostatni dekret, z którego powodu tu zostałem. Elidath pochylił się gwałtownie w kierunku Tunigorna. - Zabierz mnie ze sobą! Musimy wyruszyć jeszcze dziś! - To nie byłoby rozsądne. Przecież powiedziałeś mi przed chwilą, że podróż cię wyczerpała, sam widzę zmęczenie na twej twarzy. Odpocznij tej nocy tu, w Piliploku, najedz się, wyśpij, śnij dobrze, a jutro... - Nie! - krzyknął Elidath. - Wyruszymy dziś, Tunigornie. Każda zmarnowana przez nas godzina zbliża go do terytorium Zmiennokształtnych! Nie rozumiesz, jakie to ryzyko? - Obrzucił Tunigorna chłodnym spojrzeniem. - Wyjadę bez ciebie, jeśli będę musiał! - Nie pozwolę na to! Brwi Elidatha uniosły się lekko. - Czyżby więc moja podróż zależała od twojego zezwolenia? - Przecież wiesz, co chciałem powiedzieć. Nie pozwolę ci pojechać w nieznane samemu. - Więc wyjedź dziś ze mną. - Poczekaj. Do jutra? - Nie. Tunigorn przymknął oczy. - Dobrze. Niech będzie. Jedziemy dziś - powiedział cicho po chwili. Elidath skinął głową. - Wynajmiemy małą, szybką łódź i przy odrobinie szczęścia dogonimy go jeszcze przed Ni-moya. - On nie kieruje się do Ni-moya, Elidathu - powiedział Tunigorn bezdźwięcznym głosem. - Nie rozumiem. Znam tylko jedną drogę stąd do Dirivoyne: rzeką za Ni-moya do Verf, a stamtąd na południe do Wrót Piurifayne. - Gdyby tylko wybrał tę drogę! - A co, istnieje jakaś inna? - Elidath był najwyraźniej zdumiony. - Nie taka, w której byłaby choć odrobina sensu. Ale Valentine wymyślił ją sam: na południe do Gihorny, a potem, po przekroczeniu Steiche, wprost na tereny Metamorfów. Elidath wytrzeszczył na niego oczy. - Jak to możliwe? Gihorna to dzika pustynia. Steiche nie da się przekroczyć. Valentine powinien o tym doskonale wiedzieć, a jeśli nie on, to z pewnością ten mały Vroon wie! - Deliamber zrobił, co mógł, by wybić mu z głowy ten pomysł. Valentine wcale go nie słuchał. Twierdził, że gdyby płynął przez Ni-moya do Verf, musiałby zatrzymywać się w każdym mieście po drodze, odprawiać wszystkie te ceremonie związane z objazdem, a nie ma zamiaru tak opóźniać pielgrzymki do Metamorfów. Elidath poczuł rozczarowanie i niepokój. - Więc ma zamiar stawić czoło burzom piaskowym i innym niebezpieczeństwom Gihorny... potem przeprawić się przez rzekę, w której już raz omal nie utonął... - Tak, tylko po to, by spotkać się z ludem, który dziesięć lat temu pozbawił go tronu... - Szaleństwo! - Rzeczywiście, szaleństwo - przytaknął Tunigorn. - Zgodziłeś się. Wyjeżdżamy dziś. - Tak, dziś. Tunigorn wyciągnął dłoń. Elidath uścisnął ją mocno; przez długą chwilę stali w milczeniu. Po chwili powiedział: - Odpowiedz mi na jedno pytanie, dobrze, Tunigornie? - Słucham. - Kilkakrotnie użyłeś słowa szaleństwo, mówiąc o tej wyprawie Valentine'a, ja użyłem go także. Bo to jest szaleństwo. Lecz ja nie widziałem Koronala od ponad roku, a ty byłeś u jego boku od chwili, gdy opuścił Górę. Powiedz mi, czy naprawdę uważasz, że oszalał? - Oszalał? Nie, nie sądzę. - Mianowanie Hissune'a księciem? Pielgrzymka do Metamorfów? - Ty albo ja nigdy nie zrobilibyśmy niczego takiego, lecz sądzę, że nie są to oznaki szaleństwa Valentine'a, lecz czegoś innego: dobroci, słodyczy, czegoś w rodzaju świętości, których to cech żaden z nas nigdy w pełni nie pojmie. Zawsze pewni byliśmy jednego - pod niektórymi względami Valentine bardzo się od nas różni. Elidath zmarszczył brwi. - No, cóż... chyba lepiej, żeby był święty niż szalony. Ale dobroć, świętość... czy sądzisz, że to cechy, które są najpotrzebniejsze Koronalowi Majipooru, zwłaszcza w obliczu czekającej walki i wszystkich tych zdumiewających rzeczy, które właśnie się dzieją? - Na to pytanie nie znam odpowiedzi, stary przyjacielu. - Ja też. Żywię jednak pewne obawy. - I ja - powiedział Tunigorn. - Ja również. 3 W ciemnościach Y-Uulisaan leżał zdenerwowany, nie spał, słuchał wiatru wyjącego wśród pustki Gihorny; ostrego, tnącego wschodniego wiatru podrywającego w powietrze wilgotny piasek i miotającego nim bezustannie o ściany namiotu. Królewska karawana, z którą wędrował tak długo, znajdowała się wiele setek mil na południowy zachód od Piliploku. Rzeka Steiche oddalona była zaledwie o kilka dni drogi, a za rzeką czekało Piurifayne. Y-Uulisaan tęsknił rozpaczliwie do chwili, kiedy ją przekroczy i znów odetchnie powietrzem rodzinnej prowincji; im bardziej zbliżała się do niej karawana, tym większa stawała się jego tęsknota. Znów znaleźć się w domu, między swymi, uwolnić się od ciągłego napięcia tej maskarady... Już wkrótce... już wkrótce. Lecz najpierw musi w jakiś sposób ostrzec Faraataę o planach Valentine'a.
|