Przeszedłem niespełna trzy przecznice, gdy uświadomiłem sobie, że nie tylko odebrałem silny obraz Davida, ale w dodatku wychwyciłem go w umyśle innego wampira. Zamknąłem oczy i z całej siły spróbowałem nawiązać mentalny kontakt. W kilka sekund później obaj potwierdzili odbiór, David za pośrednictwem tego drugiego, a ja ujrzałem i rozpoznałem gęsto zadrzewione miejsce, gdzie się obecnie znajdowali. Za moich czasów Bayuo Road prowadziła przez ten obszar na wieś — to niedaleko stąd Claudia i Louis, podjąwszy próbę zabicia mnie, porzucili moje szczątki w bagnie. Teraz miejsce to było s rannie utrzymanym parkiem, za dnia odwiedzanym przez tłumy ludzi — znajdowało się tu między innymi muzeum, gdzie od czasu do czasu urządzano ciekawe wystawy malarstwa — nocą zaś, ze względu na obfitość drzew, było tu ciemno, choć oko wykol. Na tych terenach rosły najstarsze w Nowym Orleanie dęby, a cudowna laguna, długa, kręta jak serpentyna i zdawałoby się nieskończona, wiła się pod malowniczym mostem wzniesionym w samym sercu tego obszaru. Tam ich odnalazłem, dwa wampiry ukryte w gęstym mroku, z dala od uczęszczanych ścieżek. David, tak jak przypuszczałem, wyglądał nienagannie. Zdumiał mnie natomiast widok tego drugiego. Był nim Armand. Siedział na kamiennej, parkowej ławeczce, chłopięcy wygląd, nonszalancja, jedna noga zgięta w kolanie; patrzył na mnie z niewinną miną, cały zakurzony, rzecz jasna, jego włosy, długie, kasztanowe kędziory, były pozlepiane w skołtunioną masę. Ubrany w obcisłe dżinsy i drelichową kurtkę mógł uchodzić za człowieka, ot, zwykłego włóczęgę, choć jego twarz była blada jak pergamin i bardziej gładka niż kiedy widziałem go po raz ostatni. W pewnym sensie przywodził mi na myśl porcelanową lalkę z błyszczącymi, czerwonawobrązowymi szklanymi oczami — lalkę, którą ktoś znalazł na poddaszu. Chciałem zasypać go pocałunkami, doprowadzić do porządku i sprawić, aby wyglądał promiennie. — Tego zawsze pragnąłeś — rzekł cicho. Zdumiał mnie jego głos. Jeżeli pozostał w nim jakiś ślad francuskiego albo włoskiego akcentu, ja go nie wychwyciłem. W jego tonie kryła się melancholia i kompletnie brakowało w nim gniewu lub złości. — Kiedy odnalazłeś mnie pod Les Innocents — ciągnął — chciałeś wykąpać mnie w wodzie skropionej perfumami i przebrać w aksamitny strój, z rękawami obszytymi najpiękniejszą koronką. Tak — przyznałem — a także uczesać ci włosy, te twoje piękne, długie włosy. — W moim głosie pojawiła się gniewna nuta. — Jak dla mnie wyglądasz pięknie, ty przeklęty mały diable, tak pięknie, że pragnę cię objąć, przytulić i okazać swą miłość. Patrzyliśmy przez chwilę na siebie. I wtedy mnie zaskoczył, podnosząc się z ławki i podchodząc do mnie, na co zareagowałem rozkładając szeroko ręce, by wziąć go w ramiona. Nie bronił się, był wyjątkowo delikatny. Mogłem się cofnąć. Nie zrobiłem tego jednak. Uściskaliśmy się serdecznie. Zimno, dojmujące zimno Uczyniłem coś bardzo odważnego, może nawet zuchwałego. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem jego zmierzwioną czuprynę. Jest niższy ode mnie, ale ten gest najwyraźniej ani trochę go nie uraził. Wręcz przeciwnie, uśmiechnął się i paroma zdawkowymi ruchami rąk przywrócił nieład na głowie. Jego policzki nagle pokraśniały, usta złagodniały, a w chwilę później uniósł zaciśniętą pięść i dał mi kuksańca w żebra. Naprawdę mocnego. Popisywał się. Teraz ja się uśmiechnąłem. — Nie pamiętam, abyśmy mieli ze sobą na pieńku — powiedziałem. — Przypomnisz sobie — odparł. — Ja także. Ale co z tego, że będziemy o tym pamiętać? — Tak — mruknąłem. — Przecież wciąż jesteśmy tu obaj. Zaśmiał się w głos, choć raczej cicho, pokręcił głową i spojrzał z ukosa na Davida, co mogło sugerować, że dobrze się znają, kto wie, może nawet zbyt dobrze. Nie spodobało mi się to. David był moim Davidem, a Armand moim Armandem. Usiadłem na ławce. — A więc David opowiedział ci o wszystkim — powiedziałem, spoglądając na Armanda, a potem na Davida. David pokręcił przecząco głową.
|