— Patrz pan, patrz pan! Mnie się też to odrazu nie podobało… Policja i tańce… Pan Szwajcar? — Pewnie, że Szwajcar… To lepiej nie chodzić? — Mają pana wziąć, to lepiej z dońiu, poco z balu? To też padłszy na kolana, błagam Pana Boga; aby ich wszystkich zabrali, choćby z domu. Wtedy się w Zakopanem zrobi przestronne i przyjemnie. II. Zimowy sezon tego roku 1924, wzięli djabli, z czego wynika, że i djabli mogą czasem dokonać rzeczy słusznej i sprawiedliwej. Dawno już przypuszczałem, że murzyni Zakopanemu szczęścia nie przyniosą, ponieważ zaś tego czarnego tałałajstwa namnożyło się w Zakopanem co niemiara, zdawać się poczęło tej zapaskudzonej mieścinie, tej żabie nadętej, tej lichej imitacji miasta, tym czterem chałupom, dwom potokom i jednemu kintopowi, że jest słynną europejską miejscowością klimatyczną i najwyraźniej oszalało. Kiedy człowiekowi upadnie mały kamień na mózg, już może zwarjować, a przecież tym z Zakopanego całe Tatry upadły na głowę. Rzecz, swoją drogą niepojęta, jak Pan Bóg może pozwalać na to, by u podnóża takich cudownych gór, żyło takie paskudne miasteczko? Paskudne — to jeszcze nic, ale takie bezczelne; nadyma się, a jest brudne, połamane, pokrzywione, jakby miało przetrącony kręgosłup i za te zdziera i obdziera, a jak ci wyda resztę, to kilka suchotniczych nadobnych, urodziwych bakcylów. Śliczne miasto! Kiedy rycerz Giewont kładł się na swój kamienny sen, musiał pewnie — że to z pustym żołądkiem śpi się lepiej, — dokonać jakiejś funkcji szpetnej. I z tego powstało Zakopane. Ślady tego pochodzenia płyną zresztą podczas odwilży po Krupówkach. Żeby to jeszcze powiedzieli sobie w Zakopanem: niech będzie ubogo, ale chędogo! Żebyż to! Tymczasem manjery, a fumy, a zadzieranie nosa, a fasony! Kawiarnie, bale, dancingi, murzyny, jazzbandy, A „ono” jak płynęło po Krupówkach, tak płynie.,. W kawiarni dadzą ci takiej kawy, że się żołądek zamyka na gwałt i krzyczy: nie chcę! nie chcę!, a kelner uważa, abyś gościu przeklęty, łyżeczki nie ukradł takiej łyżeczki cynowej, na której znać ślady wszystkich zębów. Dancing jest niebywały. Obwiesili knajpę czemś potwornem, jakąś zieloną szmatą, wrazili w to dziesięć elektrycznych lampek i to jest najwytworniejsza sala balowa w Zakopanem, Nazywa się to „Smocza jama”, co ma znaczyć, że ta zielona płachta, posmarowana klejem, zmieszanym z piaskiem na kolor zastarzałej gangreny, jest skórą, zdjętą ze smoka. Ha! To jest śliczne! Jeśli ten smok gdzie zdechł, to z pewnością tutaj; wypił butelkę szampana i rozpuknął się, bo nawet smok tego szampana nie wytrzyma, W takim dancingu siedzą żydy i radują się wielce, To dzieci smoka. On ją chwyta za stan cywilny, ona jego za coś tam i tak tańczą pięknie. Tańczy Moritz, jak w St, Moritz, A katoliki tymczasem umierają na suchoty, bo nie mają za co robić co innego. Ci zaś, co grają w tym dancingu, ciągle wyją jak obdzierany ze skóry smok. Ja się nie dziwię! Gość przyjdzie i pójdzie, ale ci nieszczęśliwi muszą patrzeć na tę smoczą dekorację przez całe noce. Wyją więc z rozpaczy, aby się zagłuszyć. Miły to jest lokal, niema co, ale za to najwspanialszy w Zakopanem. Ładniej może być tylko w kryminale, albo w takim domu, którego nie można nazwać prywatnym, tylko jakoś inaczej. Jest to narazie jedyna rozrywka w tem słynnem mieście, innych niema; poza tem można jeszcze nosić na plecach narty i chodzić przez dwa dni w poszukiwaniu śniegu. „Sezon” więc tak się przedstawia: zawsze była pogoda, wtedy, kiedy ciebie tu jeszcze nie było i będzie z pewnością wtedy, kiedy wyjedziesz. Kiedy zaś jesteś na miejscu, wtedy gór nie widać, bo jest mgła śniegu niema, bo jest halny wiatr, na ulicach jest błoto, bo pada deszcz, ciepłej wody niema, bo coś się stało z rurą, światło zgasło, bo tu taki zwyczaj, ceny podnieśli, bo takie twoje psie szczęście, z sankami cię wywrócili, bo właśnie jest ślizgawica, wybiłeś sobie dwa zęby, bo studnia stoi na środku chodnika i dokoła niej jest skład lodu, kwiczołów niema, bo pan Karpowicz wyjechał do siebie na wieś, piwa niema, bo nie przywieźli z Żywca, a z Krakowa nie chcieli, tam pójść nie można, bo gruźlica, tam nie wypada, bo ktoś umarł, jajek nie dostaniesz, bo „za te pieniądze, niech pan sobie sam zniesie”, pieniędzy ci w banku nie dali, bo „jeszcze idą” — „a kiedy mogą nadejść?” — „może za miesiąc”, — pożyczyć nie możesz, bo wszyscy goli, wina niema, bo woda zamarzła, mięsa niema, bo żaden baran nie zdechł, wyjechać nie możesz, bo „nie wiadomo, czy wagon będzie”, umrzeć nie możesz, bo to zbyt kosztowna heca. Możesz tylko usiąść na gołoledzi, wziąć bryłę lodu w rękę i tłuc się po głupim łbie i rzewnie płacząc, możesz mówić sam do siebie: — A dobrze ci tak, idjoto! Kto ci kazał jechać do Zakopanego? Żeby zaś „sezon” był w całej pełni doskonały i godny uwielbienia, — Zakopane wymyśliło sobie dwa razy w jednym tygodniu halny wiatr. Jest to niezwykle miła i zachwycająca instytucja, taki rozkoszny wiaterek, który sobie wesołe czyni igraszki.
|