Żadne z nas. Nigdy. Procesor. - Ty kłamiesz - ciągnął. - Widzę to. Wszyscy widzą. Zamrugałem. - Kłamię? Nie, ja... - Ty nie rozmawiasz. Ty słuchasz. Nikt cię nie obchodzi. Chcesz tylko wiedzieć to, co my. Żeby pisać raporty. - Procesor, to niezupełnie tak. Obchodzicie mnie. Wiem, że Michelle na pewno... - Gówno tam wiesz. Idź sobie. - Przepraszam, że was zdenerwowałem. - Obróciłem się i przycisnąłem dłonie do lustra. - Nie możesz zrozumieć Michelle - warknął, kiedy się odpychałem. - Nigdy nikogo nie straciłeś. Nigdy nikogo nie miałeś. - Daj jej spokój. * * * Mylił się w obu kwestiach. Zresztą, Szpindel przynajmniej zginął, wiedząc, że dla Michelle jest ważny. Chelsea zmarła, myśląc, że gówno mnie obchodzi. Minęły dwa lata, albo i więcej - choć od czasu do czasu się łączyliśmy, na żywca nie spotykaliśmy się od dnia rozstania. Naskoczyła na mnie od razu po powrocie z Oorta, wysłała na wszczepkę pilną wiadomość głosową: „Cygnus, zadzwoń NATYCHMIAST. To ważne”. Po raz pierwszy, odkąd ją znam, wyłączyła wizję. Wiedziałem, że to ważne. Wiedziałem, że źle się dzieje, nawet bez zdjęcia. Wiedziałem, ponieważ nie było zdjęcia, a po harmonicznych w głosie poznałem, że jest gorzej niż źle - wręcz śmiertelnie. Potem się dowiedziałem, że została przypadkowo trafiona. Realiści rozsiali wokół bostońskich katakumb odmianę fibrodysplazji; łatwą przeróbkę, jednopunktowego retrowirusa - wywoływana przezeń choroba była jednocześnie aktem terroryzmu oraz ironicznym komentarzem na temat martwego paraliżu mieszkańców Nieba. Na chromosomie 4 modyfikowała gen kontrolujący kostnienie, w trzech genach na siedemnastce kodowała metaboliczne obejście. Chelsea zaczął wyrastać nowy szkielet. Po piętnastu godzinach od zakażenia wapniały stawy, po dwudziestu ścięgna i więzadła. Wtedy już głodzili ją na poziomie komórkowym, próbując spowolnić wirusa przez pozbawienie go metabolitów, ale to była tylko gra na czas, i to niedługi. Po dwudziestu trzech godzinach mięśnie prążkowane zamieniały się w kamień. Nie dowiedziałem się o tym od razu, bo nie oddzwoniłem. Nie chciałem znać szczegółów. Po głosie poznałem, że umiera. Na pewno chciała się pożegnać. Nie chciałem z nią rozmawiać, dopóki nie wiedziałem, jak to się robi. Godzinami przeczesywałem noosferę w poszukiwaniu wzorów. Sposobów umierania mamy aż nadto; znalazłem miliony zapisów ze stosowną etykietą. Neurofarmakologię paliatywną. Rozbudowane i opisowe sceny śmierci w literaturze popularnej. Przejrzałem to wszystko, pomagając sobie kilkunastoma filtrami oddzielającymi na wejściu światło od ciepła. Gdy zadzwoniła drugi raz, informacja już się rozeszła: ostra epidemia Golema przeszyła serce Bostonu jak rozżarzona igła. Obowiązuje kordon sanitarny. Niebo bezpieczne. Spodziewana umiarkowana liczba ofiar. Nie ujawniamy nazwisk ofiar do czasu powiadomienia krewnych. Wciąż nie znałem zasad, reguł: miałem tylko przykłady. Ostatnie wole, testamenty; negocjacje między samobójcami i ich wybawicielami; dzienniki ocalone ze zmiażdżonych okrętów podwodnych i miejsc księżycowych katastrof. Nagrane wspomnienia i wyznania na łożu śmierci słabnące aż do płaskiego wykresu. Zapisy z czarnych skrzynek skazanych na śmierć statków kosmicznych i urywających się wind orbitalnych, kończące się ogniem i szumem. Wszystko ważne, ale nieprzydatne - bo w żadnym wypadku nie była to ona. Zadzwoniła raz jeszcze, znów bez obrazu. Tego połączenia też nie odebrałem. Ale za ostatnim razem nie oszczędziła mi widoku. Starali się, żeby było jej jak najwygodniej. Żelowe poduszki dopasowywały się do wszystkich wykręconych kończyn i wystających kostnych ostróg. Nie pozwalali odczuwać bólu. Jej szyja, kamieniejąc, skręciła się w bok i w dół, tak że Chelsea musiała się gapić na wygięty szpon, niegdyś będący prawą dłonią. Knykcie miała wielkości orzechów włoskich. Płyty i pasma ektopicznej kości rozdymały skórę na rękach i barkach, żebra skrywała włóknista mata zwapniałego ciała. Najgorszym wrogiem był ruch. Golem karał nawet za najlżejsze drgnienie, wywołując wzrost świeżej kości wzdłuż każdego potajemnie usiłującego się poruszyć stawu. Każdy zawias i przegub miał swój nieodnawialny, wyryty w kamieniu zapas elastyczności, każdy ruch zdejmował odrobinę z salda. Ciało sztywniało stopniowo. Chelsea, zanim pozwoliła mi na siebie spojrzeć, niemal wyczerpała wszystkie stopnie swobody. - Cyg - wybełkotała. - Wiem, że tu jesteś. Żuchwa utknęła w pozycji półotwartej; język musiał sztywnieć z każdym słowem. Nie patrzyła w kamerę. Nie mogła spojrzeć w kamerę. - Chyba wem lachego nie odberach. Poftaram... poftaram się nie brać tego do siebie. Wokół mnie ustawiło się rzędami dziesięć tysięcy przedśmiertnych pożegnań, kolejny milion miałem w zasięgu ręki. I co zrobić, wybrać któreś na chybił trafił? Posklejać? Wszystkie te słowa były przeznaczone dla kogoś innego. Przeszczepienie ich Chelsea zredukowałoby je do frazesów, wytartych banałów. Obraźliwych. - Wiesz sso, nie mam pretensji. Wiem, sze to nie... nie ffoja wina. Gdybyś móg, to byś odebrał. Co mam powiedzieć? Co się mówi komuś, kto w przyspieszonym tempie umiera na twoich oczach? - Ale i tak próbuję. Nie mogę się powszszymać... Przesłanki tego pożegnania są autentyczne, choć w celu zwiększenia dramatyzmu dodano szczegóły dotyczące kilku innych zgonów. - Proszę, Cyg, po prostu, porofmawiaj... Pragnąłem tego jak niczego innego.
|