Dalej panował nad tłumem. — Musicie pracować dla siebie, nie dla innych. Tak, jak czynią to temporyści, których nienawidzicie, bo są inni. Jesteście jak uwięzione zwierzęta, które gryzą pręty klatki, ale łaszą się do strażnika, bo jest wyposażony w kij i ochłap mięsa. Musicie się zmienić, żeby wyjść z klatki. Słuchajcie więc mnie, lovitci, bo nadszedł dla was czas próby. Słuchajcie mnie i powtarzajcie za mną. Wolność! — Wolność! — jak echo odpowiedział tłum. — Miłość. — Miłość! — odpowiedzieli zgromadzeni. — Odwaga! — Odwaga! — w odpowiedzi tłumu wyraźnie dominowały głosy męskie. — Własność! — Własność! — natężenie odpowiedzi było słabsze niż poprzednio. — Praca! — Praca! — podchwyciło niepewnie kilka głosów, reszta tłumu zaś milczała. — Jeśli postaracie się cokolwiek z tego zrozumieć — ciągnął dalej Wargacz — to mamy szansę na lepszą przyszłość. Będzie to trudna droga, wielu będzie wątpiących, wielu odwróci się od nas, ale zwycięstwo będzie nasze. Jestem gotów poprowadzić was do tego zwycięstwa. Jestem gotów na wszystko. A wy? Czy jesteście gotowi na wszystko? — Tak! — ryknął tłum w odpowiedzi. I wtedy na obrzeżach tłumu zaczął się niepokój, który wkrótce przerodził się w panikę. Spośród domostw bowiem zaczęły wysuwać się milczące postacie tebeków w rynsztunkach bojowych. Było ich coraz więcej i niebawem cały teren został otoczony. W jednym miejscu kordon został przerwany i tłum rzucił się do ucieczki. Wargacz stał nieporuszony na tarasie, a z jego czoła płynęły strużki potu. Ryży gdzieś zniknął, podobnie jak Żyleta i Szczotka. Jedynie Berta przysunęła się do Wargacza i ujęła go kurczowo za rękę. Wargacz jednak odepchnął ją lekko i wycedził: — Uciekaj! Ale już! — Nie, Wargacz. Chyba że razem z tobą. Tymczasem zza domów wyjechały transportowe ekwiparty, do których zaczęto ładować pierwszych lovittów. Wargacz beż ruchu czekał na swoją kolej. XXIV Zadaję sobie często pytanie, dlaczego utopie wprowadzone w życie obracają się w swoje przeciwieństwo? Tam gdzie miało być wyzwolenie — rośnie niewola, tam gdzie miało być braterstwo — wyrasta przemoc, tam gdzie miała być sprawiedliwość — pleni się zbrodnia, odwaga zaś zamienia się w strach. Dlaczego? Nie znajduję na to pytanie odpowiedzi. z „Dziennika prywatnego Wiktora Nordmanna”, materiał nie publikowany. Archiwum Główne Służb Specjalnych, sygnatura AG/1786/29 Trent nie spał długo; ot, tyle, żeby wypędzić spod powiek nieznośne pieczenie i żeby nie przysypiać na każdym fotelu. Nie rozbierał się nawet, tylko wyciągnął na chwilę w fotelu w Centrum Dyspozycyjnym Sektora IV. Faktem jest, że ustawił fotel w pozycji wypoczynkowej i włączył na cztery godziny izolację od świata zewnętrznego. Zanurzony w przytulnym kokonie spal jak niemowlę, mimo że w Centrum Dyspozycyjnym ruch był nadzwyczajny. Nie zdołał jednak przespać całych czterech godzin, jego jednostka bowiem wysłaną postała do spacyfikowania jakiegoś zbiegowiska w jednej z tych zakazanych dzielnic, gdzie rodzi się występek, a nawet zbrodnia. Resztki snu kołatały się jeszcze po zakamarkach mózgu, więc wziął pastylkę orzeźwiającą i popił mocnym koktajlem. Już po kilkunastu sekundach otrzeźwiał; jedynie stawy bolały go nieco, ale złożył to na karb sennego odrętwienia. Wiedział już, podobnie jak reszta mieszkańców Apostezjonu, że to nie są ćwiczenia. Doniesienia ze środowisk lovittów były wprawdzie skąpe, ale zastanawiająco zgodne. Wszystkie mówiły o niezwykłym poruszeniu tych środowisk przestępczych. Lovitci gromadzili się w watahy większe niż zazwyczaj, choć na razie nie notowano nigdzie przypadków atakowania spokojnych obywateli. Zresztą spokojni obywatele po ostatnich zarządzeniach woleli nie wychylać nosa ze swoich domostw. Ulice były prawie puste, jeśli nie liczyć tych zakazanych dzielnic. Uniwersytety ogłosiły ferie, z czego cieszyli się studenci, a w zakładach pracy trwała praca wytężona bardziej niż kiedykolwiek. To wszystko Trent rozumiał. Rozumiał też, dlaczego należy likwidować zbyt duże zbiegowiska. Jak mawiał nieoceniony inspektor Hurtley: mała grupa — to mały kłopot, większa grupa — to większy kłopot, a tłum — to już prawdziwe niebezpieczeństwo. Toteż teraz, gdy dowiedział się, że w jednej z dzielnic ponad pięciuset lovittów już od kilku godzin nie rozchodzi się, tylko rajcuje nie wiadomo o czym, wiedział, co ma robić. Wyznaczył sprawnie kompanię techników bezpieczeństwa, którzy zaprowadzić mieli porządek i izolować prowodyrów. Wysłał więc swoich chłopców do roboty, bo było to jasne i oczywiste. Wiele lat treningu i zawodowej rutyny nauczyło go reagować na tłum w taki sposób, w jaki strażak reaguje na widok otwartych płomieni pojawiających się poza paleniskiem.
|