Zwróciły się najpierw na prawo, potem na lewo i nagle zniknęły. Parę sekund później ciszę poranka zakłóciło dziwne terkotanie, po czym nastąpiła seria łoskotów. To Paddington zjechał po schodach taczkami pana Browna i wypchnął je na jezdnię. Jeszcze raz zerknął w obie strony ulicy i wbiegł z powrotem do domu. Wielokrotnie wędrował między domem a taczkami i za każdym razem wynosił przez drzwi frontowe duży stos rzeczy. Były tam odzież, prześcieradła, powłoczki na poduszki, ręczniki, obrusy, nie mówiąc o większej ilości starych swetrów pana Curry – wszystko to Paddington starannie ułożył na taczkach. Był zadowolony, że nikt tego nie widział. Nie miał wątpliwości, że ani Brownowie, ani pan Curry nie zgodziliby się na to, by zawiózł bieliznę do prania na taczkach. Ale powstała nagła konieczność, a Paddington nie należał do niedźwiedzi, które poddają się drobnym przeciwnościom. Miał pełne łapy roboty z kilku powodów. Spodziewano się powrotu pani Bird przed obiadem i trzeba było wszystko posprzątać. Wczesnym rankiem dobrze się nauwijał po domu z tym, co zostało z miotełki. Czyścił plamy z mąki po wczorajszym gotowaniu i starał się, aby wszystko było czyste i schludne. Właśnie gdy omiatał kominek w jadalni, natknął się na kupkę bilonu i kartkę pani Bird. Często zostawiała w różnych miejscach kartki przypominające mieszkańcom domu, co mają zrobić. Nagłówek tej kartki, mocno podkreślony, brzmiał: Pranie. Z kartki nie tylko wynikało, że pranie państwa Brown miało być zabrane akurat tego dnia, ale w dopisku na dole było powiedziane, że pan Curry chce oddać parę rzeczy i prosi, aby je odebrano. Paddington uwijał się jak tylko mógł, ale zebranie całego prania Brownów zajęło sporo czasu, a trzeba było też przynieść swetry pana Curry, co spowodowało dodatkową zwłokę. Był tak zajęty sporządzaniem listy wszystkich rzeczy, że nie dosłyszał w porę stukania do drzwi od frontu i stanął w drzwiach, by zobaczyć, jak furgonetka z pralni już się oddala. Pobiegł za nią, wołał i wymachiwał łapami, lecz kierowca albo go nie widział, albo nie chciał widzieć, bo skręcił za róg, zanim Paddington przebiegł pół drogi. Kiedy siedział w hallu na stosie bielizny, zastanawiając się, co zrobić i jak wytłumaczyć się przed panią Bird, przyszła mu na myśl pralnia. Pan Gruber często opowiadał mu o samoobsługowych pralniach. Sam zanosił swoją bieliznę do takiej pralni co środę, kiedy pralnie samoobsługowe były otwarte do późnego wieczora. – To bardzo dobra rzecz – mawiał. – Po prostu wkłada się bieliznę do dużego automatu i siedzi się wygodnie, a ta maszyna wykonuje całą robotę za nas. Spotyka się tam interesujących ludzi. Nieraz miło sobie porozmawiałem. A kto nie ma ochoty na pogawędkę, może obserwować bieliznę wirującą w automacie. Pan Gruber umiał zaciekawić swymi opowiadaniami, Paddington więc nieraz myślał, że warto by zbadać tę sprawę. Jedyną trudnością, w jego przekonaniu, było dostarczenie bielizny do pralni. Brownowie mieli zawsze dużo bielizny do prania, w żadnym razie nie zmieściłaby się w jego koszyku na kółkach, a pralnia znajdowała się na szczycie wzgórza, dość daleko od ich domu. Ostatecznie jego wybór padł na taczki, które mogły rozwiązać problem transportu. Ale gdy już je załadował i miał ruszyć w drogę, patrzył na nie bez przekonania. Ledwie mógł sięgnąć łapami do uchwytów, a kiedy chciał podnieść taczki, okazały się znacznie cięższe, niż się spodziewał. Do czego należy dodać, że tyle było na nich bielizny, że nic nie widział z obu stron, a tym bardziej górą. W tej sytuacji niezmiernie trudno było pchać taczki. Aby nie być narażonym na niespodzianki, przywiązał chusteczkę do końca kija od miotły i zatknął go z przodu – w ten sposób ludzie mogli zauważyć, że nadjeżdża. Nieraz widział, jak robili to kierowcy ciężarówek, kiedy wieźli ciężki ładunek, a nie lubił ryzykować. Niemało przechodniów odwracało się, by odprowadzić wzrokiem Paddingtona, wolno podążającego długą drogą pod górę. Parę razy koło utknęło w rynsztoku i Paddington musiał skorzystać z pomocy uprzejmego przechodnia. Kiedy przecinał ruchliwą ulicę, policjant zatrzymał dla niego cały ruch. Paddington serdecznie mu podziękował i ukłonił się kapeluszem wszystkim czekającym samochodom i autobusom, które odpowiedziały trąbieniem. Dzień był gorący, musiał więc nieraz przystanąć i otrzeć czoło powłoczką na poduszkę, wobec czego był raczej zadowolony, gdy skręcił i znalazł się przed pralnią. Posiedział chwilę na krawężniku trotuaru, żeby trochę odsapnąć. Kiedy wstał, zobaczył ze zdziwieniem stare, zardzewiałe koło od roweru, które leżało na wierzchu bielizny. – Widocznie ktoś wziął pana za niedźwiedzia handlarza – powiedziała tęga matrona, kierowniczka pralni. Wyszła na ulicę zobaczyć, co to się dzieje. – Handlarz starzyzną?! – zapalczywie zawołał Paddington. Miał wielce obrażoną minę. – Nie jestem niedźwiedź handlarz starzyzną. Jestem niedźwiedź pracz. Pani kierowniczka wysłuchała Paddingtona, który wyjaśnił jej, po co przyszedł, po czym zawołała swą pomocnicę, żeby wraz z Paddingtonem wepchnęła taczki po schodkach. – Pan, zdaje się, robi pranie dla całej ulicy? – spytała kierowniczka, jak zobaczyła górę bielizny. – O, nie – odparł Paddington, wskazując łapą w stronę ulicy Windsor Gardens. – Dla pani Bird.
|