Nie umie odpowiedzieć. To coś w genach, zakorzenione tak głęboko, jak jej chęć dogadzania panu. Kolejny raz podciąga się na balustradę, balansuje chwiejnie, ściskając rozdygotaną rękę. Patrzy w górę, modląc się o zmiłowanie do Mizuko Jizo, bodhisattwy nakręcanek. Skacze, jedną ręką sięgając po ratunek. Palce chwytają... i ześlizgują się. Emiko bierze zamach zranioną ręką, chwyta. Czuje, jak w łokciu pękają ścięgna. Piszczy z bólu, gdy kości rozchodzą się, trzaskają. Szlochając, chrapliwie wdychając i wydychając powietrze, drapie po balustradzie zdrową ręką. W końcu udaje się ją chwycić. Pozwala drugiej ręce zwisać bezwładnie. Wisi na jednej ręce wysoko nad ulicę. Ręka jest jednym rozpalonym płomieniem. Stęka cichutko, przygotowuje się do jeszcze jednego wysiłku. Łka urywane i raz jeszcze wyciąga do góry złamaną rękę. Zaciska dłoń na balustradzie. Proszę. Proszę. Jeszcze trochę. Obciąża drugie ramię. Biały ból. Urywany oddech piłuje gardło. Zarzuca do góry nogę, maca stopą, szuka punktu zaczepienia dla palców, w końcu zahacza je o pręty. Podciąga się, zgrzytając zębami, łkając, nie puszczając. Jeszcze tylko trochę. Do jej czoła przywiera lufa sprężynowca. Emiko otwiera oczy. Broń ściska w drżących rękach dziewczynka. Gapi się na Emiko w przerażeniu. – Pan miał rację – szepcze. Za nią majaczy stary Chińczyk, z twarzą w cieniu. Wyglądają za balkon, patrzą na wiszącą Emiko. Jej palce zaczynają się ześlizgiwać. Ból jest już niemal nie do zniesienia. – Proszę – szepcze Emiko. – Pomóżcie. XLV Gazowe oświetlenie w centrum dowodzenia Akkarata nagle się dopala. Anderson, zaskoczony, prostuje się w nagłej ciemności. Walki od jakiegoś czasu mocno osłabły, ale ze światłem dzieje się to samo w całym mieście. Latarnie gazowe Krung Thep migocą i gasną, zielone punkciki znikają jeden po drugim z głównych arterii. Parę stref walk jeszcze mruga żółtym i pomarańczowym płomieniem palącego się WeatherAll, lecz z miasta zniknęła cała zieleń. Pokrywa je czarna kołdra, prawie równie ciemna, jak ocean za wałami. – Co się dzieje? – pyta. Salę oświetla tylko słaby poblask monitorów komputerów. Akkarat wraca z balkonu. Sala operacyjna kipi aktywnością. Ożywają awaryjne, nakręcane diodowe lampki, rozsiewając po niej światło, oświedając jego uśmiechniętą twarz. – Zajęliśmy gazownię – mówi. – Kraj jest nasz. – Jesteś pewien? – Lądowiska i nabrzeża zabezpieczone. Białe koszule się poddają. Mamy kontakt z ich głównym dowódcą. Będą składać broń i kapitulować bezwarunkowo. Wiadomość idzie teraz przez ich szyfrowane radio. Paru się pewnie nie podda, ale miasto jest nasze. Anderson pociera połamane żebra. – To znaczy, że możemy sobie iść? Akkarat kiwa głową. – Oczywiście. Jeszcze trochę; oddeleguję ludzi, żeby odprowadzili was do domów. Na ulicach jeszcze czas jakiś może się coś dziać. – Uśmiecha się. – Myślę, że będziecie bardzo zadowoleni z nowego sposobu zarządzania Królestwem. Parę godzin później zaganiają ich do windy. Opadają na parter i odkrywają, że czeka na nich osobista limuzyna Akkarata. Niebo zaczyna jaśnieć. Carlyle już ma wsiąść do auta, gdy zatrzymuje się i gapi w głąb ulicy, nad którą rozjaśnia się żółta kreska świtu. – No, tego to nie spodziewałem się zobaczyć. – Myślałem, że już nie żyjemy. – Ale jakoś nie za bardzo się przejmowałeś. Anderson wzrusza ostrożnie ramionami. – W Finlandii było gorzej. – Wsiadając do auta, znów dostaje ataku kaszlu. Trwa pół minuty i wyczerpuje go. Ociera krew z warg pod czujnym spojrzeniem Carlyle’a. – Dobrze się czujesz? – pyta Carlyle. Anderson kiwa głową, delikatnie zamykając drzwi. – Mam w środku coś poprzerywane. Akkarat dał mi pistoletem po żebrach. Carlyle mu się przypatruje. – Na pewno czegoś nie złapałeś? Anderson parska śmiechem, od czego bolą go żebra. – Pracuję dla AgriGenu. Jestem zaszczepiony na choroby, które nawet nie zostały jeszcze wypuszczone.
|