Zaczął więc grzebać w stosie darowanej im odzieży zgromadzonej na środku sali. Dość szybko znalazł piękną opończę z rekiniej skóry, pokrytą ozdobnymi srebrnymi łuskami. Założył ją na ramiona i naciągnął kaptur na głowę. - Udam jednego z nich - mruknął z pewnością w głosie większą, niż odczuwaną w rzeczy samej. - Powinni zostawić mnie w spokoju. - O tak... niewysoki Quoowahb albinos.., takich jest przecie między nimi całe mrowie, prawda? Wiesz, legacie, że uparty z ciebie pryk? Podmorcy nareszcie zaczynają traktować nas w miarę przyzwoicie, a ty chcesz nastawić przeciwko nam ich przywódcę - jegomościa, który ma mniej więcej tyle cierpliwości, co smok z wetkniętym pod ogon płonącym wiechciem. Legacie... przypomnij sobie Grotę Nissii. Chcesz tam wylądować jeszcze raz? - Cóż... nie wiem jak ty, mój poczciwy krasnoludzie, ale ja nadal czuję się jak więzień. Owszem... nie da się zaprzeczyć, że lepiej karmiony i odziewany... ale przecież więzień. Z tymi słowy Armantaro opuścił Zbrojownię. Przy wyjściu nie było straży, nikt go więc nie zatrzymał. Świętowanie zwycięstwa wreszcie się zakończyło, więc ulice niemal opustoszały. Armantaro naciągnął kaptur głęboko na twarz. Zbrojownia była o jakieś dwadzieścia poziomów poniżej pałacu. Wędrówka w górę po spiralnej pochylni prawie zupełnie wyczerpała siły starego wojaka. Kilkakrotnie musiał przysiąść, by złapać oddech. Dotarłszy na poziom znajdujący się tuż pod pałacem, legat opuścił szlak główny. Nie widział powodu, dla którego miał iść prosto ku bramom - magiczna bariera Coryphena z pewnością ostrzegłaby go, że ktoś usiłuje wtargnąć do pałacu. Na tym poziomie znajdowały się zbrojownie, koszary gwardii Protektora, magazyny żywności i trunków dla królewskiej rezydencji i dargonestyjski skarbiec. Armantaro ominął dobrze z pewnością strzeżone skarbiec i koszary - zamiast tego przemknął chyłkiem ku pogrążonym w ciszy magazynom. Gdzieś tu niewątpliwie musi być jakieś tylne wejście do pałacu. I rzeczywiście, w głębi uliczki, przy której znajdowały się kamienne magazyny, odnalazł wiodące w górę schody. Wytarte stopnie świadczyły o tym, że służba używała ich na co dzień. Stary legat ostrożnie ruszył w górę. Wyczuwał zapach gotowanych i pieczonych potraw - co bardzo go zaskoczyło, ponieważ Dargonestyjczycy prawie wszystko jedli surowe lub suszone. Stopnie wiodły w górę przez płaski otwór w granitowej płycie. Armantaro trafił do pałacowej spiżarni. Jedyne światło docierało tu przez uchylone drzwi. Słychać też było dobiegający gdzieś z drugiego pomieszczenia łoskot garnków i odgłosy rozmowy. Legat przemknął ukradkiem dalej i zajrzał do środka. Dwaj Dargonestyjczycy myli brudne talerze w kociołku wody. Obaj krzywili się przy tym, demonstrując odrazę. - Ale smród! - warknął jeden z nich. - Co ten Protektor wyprawia? Drugi obrzucił talerze wzrokiem, który powinien był wypalić w nich dziury, i odpowiedział kwaśno: - Nie nam kwestionować rozkazy Jego Ekscelencji. Śmierdzi jednak rzeczywiście okropnie. Armantaro opuścił się na czworaki i chyłkiem przekradł się za długi stół. Służący stali odwróceni doń tyłem i nawet go nie usłyszeli. W następnym pomieszczeniu legat wstał na nogi - choć te mocno mu drżały. Zobaczył przejście zamknięte zasłonami, którymi poruszał jakiś przeciąg. Rozsunął lekko kotary, zobaczył pusty korytarz i ruszył dalej. Zbliżywszy się do jego końca, ujrzał z prawej strony salę audiencyjną Uriony. Vixa dokładnie opisała mu to miejsce - i wszystkie wydarzenia, towarzyszące jej spotkaniu z podmorską władczynią - legat bez trudu poznał więc pomieszczenie. Z lewej zobaczył mniejszą komnatę, umeblowaną jak jadalnia. Stał tam Coryphen - przed nim zaś, w kamiennym tyglu ustawionym na spiżowym trójnogu, płonął gnomi ogień. W górę unosiła się cienka smużka dymu. Lord Protektor wkładał do tygla płat jakiegoś białego mięsiwa. W głębi, kilka kroków dalej, ustawiono małą kanapkę, na której wyciągnęła się sama królowa.
|