Było regułą do tej pory, że pierwszych trzydziestu z listy absolwentów każdego rocznika Akademii Wojennej wcielano zawsze do Korpusu Sztabu Generalnego po odbyciu przez nich obowiązkowej służby w jednostkach. Tego roku jednakże generał Conrad von Hötzendorf niespodziewanie zreformował ów system i wybrał z rocznika 1905 tylko piętnastu absolwentów z najwyższą lokatą. Nie wiadomo, czym się kierował. Może chciał podnieść poziom Korpusu Oficerów Liniowych zasilając go ludźmi o wyższych kwalifikacjach lub też zapragnął zmniejszyć liczbę sztabowców. W każdym razie jego decyzja była bolesnym ciosem dla piętnastu ludzi, którzy od czterech lat traktowali zgniłozielony mundur jako rzecz im należną. - Zgodnie z pana teorią Charlesem Francisem mógłby być numer siedemnaście? - Możliwe, chociaż ten stacjonuje od września w Zagrzebiu i od tej pory nie opuszczał swej jednostki. - Jak widzę, zasięgnął pan już trochę informacji. - Nie są jeszcze wystarczające. O numerze osiemnaście wiem tylko tyle, że stacjonuje w Linzu. Dziewiętnasty stanowi za to dość ciekawy problem: otrzymał przesyłkę z trucizną, chociaż nie był promowany. Fakt, że przebywa w Galicji, oczyszcza go w pewnym stopniu z podejrzeń. To samo dotyczy numeru dwadzieścia, który przebywa w garnizonie krakowskim. Oczywiście, obaj mogli mieć wspólnika, który nadał te przesyłki pocztą. - Koncentruje się pan zatem na tych czterech? - Mógłbym też wziąć pod uwagę następnych, dla całkowitej pewności - odrzekł Kunze - ale obecnie ci czterej: siedemnasty, osiemnasty, dziewiętnasty i dwudziesty to moi główni podejrzani. - Muszę pana ostrzec, kapitanie - zaśmiał się Weinberger - że próby szukania Charlesa Francisa wśród kolegów oficerów nie przysporzą panu popularności. - Wiem - powiedział Kunze wzruszając ramionami - ale nie mam innego wyboru. - Przyślę panu Johanna Pobudę. To najlepszy specjalista od grafologii, z jakim pracowałem. Ostatnio pomógł nam rozwikłać niezwykła przemyślną aferę szpiegowską. Mimo usilnych starań inspektora dopiero o drugiej po południu Johann Pobuda spotkał się z kapitanem przed koszarami na Getreidemarkt, gdzie mieściła się Akademia Wojenna. Ekspert od grafologii był eleganckim, drobnej postury panem, w nieokreślonym wieku, o porcelanowej cerze i nienagannej sylwetce manekina sklepowego. Miał na sobie wytworne palto podbite futrem, a w ręce coś w rodzaju skórzanego sakwojaża, jakie noszą domowe akuszerki, gdy spieszą do porodu. Razem weszli do gmachu i udali się wprost do archiwum. Kustosz, stary emerytowany pułkownik, drzemał sobie błogo w kancelarii. Ocknął się prędko, gdy mu oznajmiono o przyjściu Kunzego. - Chciałbym zerknąć na dysertacje absolwentów z rocznika 1905 - rzekł do niego kapitan. - Proszę przyjść pojutrze - wymamrotał opryskliwie zaspany pułkownik, zły, że mu przerwano popołudniową sjestę. - Nie mogę czekać tak długo - rzekł stanowczo Kunze. - Muszę je obejrzeć natychmiast. - Zawsze ten przeklęty pośpiech! - gderał starzec. - Wam, młodym, wydaje się, że jestem czarodziejem. Jeżeli nawet odszukam te cholerne dysertacje, to ktoś musi mi pomóc je wyciągnąć! - Proszę tylko wskazać, gdzie się znajdują, a resztę pozostawić już mnie - odparł Kunze, nie chcąc robić niepotrzebnego zamieszania. - Przejrzymy je, a potem odłożymy na miejsce.
|