— Dokąd z nim? — zapytał Batyjew, kiedy samochód wjechał do miasta. —
Do was?
— W żadnym wypadku — powiedział mężczyzna w szarym. — Wszystko od-
będzie się oficjalnie. Może będziemy go wymieniali na naszych. Może z Moskwy
zadzwonią. Na razie damy go do ciebie.
— Do mnie nie można — sprzeciwił się Batyjew. — Ja jestem z nomenklatury,
nie będzie się dobrze kojarzyło.
— No to do towarzysza Karasia — nie sprzeczał się mężczyzna w szarej ma-
rynarce.
Z nim też nikt się nie sprzeczał.
Udałowa zaprowadzono do gabinetu Karasia. Korytarz przemierzyli szybko,
przodem pomykał Karaś, za nim Udałow, z tyłu człowiek w szarym, który nie
ustawał w usiłowaniach przepiłowania rzemyka, a już całkiem z tyłu szedł mili-
cjant Sielkin, którego zgarnęli z placu.
Akt
Sekretarka Karasia, Maria Pachomowna, stara przyjaciółka żony Udałowa,
Ksenii, zobaczyła ten pochód, ale nie dotarło do niej jego prawdziwe znaczenie.
— Dzień dobry, Korneliuszu Iwanowiczu — powiedziała. — Nazbieraliście
grzybów?
Wiadro z grzybami zostało w samochodzie pod strażą szofera, ale Udałow
odpowiedział kobiecie otwarcie i szczerze, jak odpowiadał zawsze i wszystkim.
— Jakie tam grzyby! — powiedział. — Sanie surojadki. Co prawda, trzy praw-
dziwki były.
Zapomniał, że prawdziwek był tylko jeden, i to robaczywy. Człowiek w sza-
rym popchnął Udałowa w plecy, a milicjant otrzymał polecenie pozostania przy
Marii Pachomownie. Już znikając za drzwiami mężczyzna ów odwrócił się
i oświadczył:
— Taki z niego Udałow, jak z ciebie kura. Jasne?
— Nie — odparła sekretarka.
— Potem porozmawiamy — obiecał człowiek w szarym, — Rozumiemy się?
— Nie! — zakrzyknęła biedna kobieta. — Korneliuszu Iwanowiczu, co się
dzieje?
Karaś zasyczał niczym żmija.
Trzasnęły obite czarną skórą drzwi, w gabinecie Karasia było ich teraz trzech.
— No więc tak — powiedział człowiek w szarym, podchodząc bliżej do Ka-
rasia i mówiąc szeptem, żeby Udałow nie słyszał. — Nie wiadomo, może on zna
rosyjski. Dlatego konieczne jest zachowanie ostrożności. . .
— Znam rosyjski, znam — wtrącił się Udałow, który wszystko słyszał.
— Proszę nie przerywać — powiedział doń mężczyzna w szarym i znowu za-
czął szeptać Karasiowi na ucho: — Uczą ich naszego języka. Więc w jego obecno-
ści ani mru-mru. Już poleciłem przeszukać jego statek. Sądzę, że go strąciły nasze znakomite sokoły z gospodarstwa Pantielejenki. A teraz wy będziecie odwracać
jego uwagę. Porozmawiajcie z nim, a ja pójdę się skomunikować.
Szary człowiek wyparował, jakby w ogóle nie istniał. Udałow mógłby przy-
siąc, że nie otwierał drzwi i do okna się nie zbliżał. Siemion Karaś był nieco 8
skonsternowany obecnością Udałowa i zaczął wertować rozmówki rosyjsko-an-gielskie, wyszukując jakiś potrzebny mu zwrot.
— Siemion — powiedział Udałow, kiedy zostali sami — czy ty mnie nie po-
znajesz?
Karaś akurat znalazł potrzebne zdanie i wypowiedział je:
— Du ju lajk ałer kantry?
— Ja tego nie rozumiem — powiedział Udałow. — Zapomniałem. Kiedyś
wcześniej znałem obce języki, ale teraz zapomniałem.
Karaś Udałowa zrozumiał. I przestraszył się. Był to niewielkiego wzrostu
mężczyzna, ale w pasie znaczny i jakoś przypominający samego Udałowa.
— Czy podoba się wam pobyt w naszym kraju?
— Jeśli ty, Siemionie — powiedział przepełniony udręką Udałow — ciągle
jeszcze myślisz, że jestem Chińczykiem, to się mylisz, ponieważ jestem Rosja-
ninem i mieszkam na Puszkina szesnaście. A skoro moje słowo mniej znaczy,
niż słowa naszego towarzysza, z którym się wcześniej niemal nie widywałem, to
czuję się pokrzywdzony.
— Przenieśli go do nas z województwa. — Karaś zamilkł, wziął się w garść,
przypomniał sobie, że nie ma prawa zagranicznemu kosmonaucie zdradzać we-
wnętrznych tajemnic i ponownie chwycił za rozmówki.
— Łot is jor nejm? — zapytał i na wszelki wypadek przetłumaczył: — Jak się
nazywacie?
— Udałow się nazywam — odpowiedział zmęczony tym wszystkim Korne-
liusz Iwanowicz.
— Wiem — powiedział Karaś z pewnym rozdrażnieniem, z takim, jakie od-
czuwa przełożony, zetknąwszy się z tępotą podwładnego. — Wiemy. Ale tak na-
prawdę, to jak?
— Nie musisz mnie tu przesłuchiwać — sprzeciwił się Udałow. — Nie widzę
ku temu żadnych podstaw. Widziałeś moje wiadro? Z grzybami? No więc właśnie
byłem na grzybach. Zwalił się z nieba statek. Wszedłem do środka, czapkę przy-
mierzyłem, a wy akurat przyjechaliście. No to na czym polega moja wina przed
narodem i rządem?
— A gdzie on jest? — surowym tonem zapytał Karaś.
— Kto?
— Ten, co najpierw przyleciał?
— Ci, co przylecieli, z trzema nogami? Do lasu uciekli!
— Dlaczego uciekli do lasu? Wystraszyli się ciebie?
— Może, ale raczej nie. Ale jednak ty, Siemionie, lepiej prawdziwych przyby-
szy byś chwytał, a nie uczciwego pracownika gospodarki miejskiej brał do niewoli i woził pod konwojem.
— Rozumiesz, Udałow, to są takie sprawy. . . — odpowiedział Karaś, jakby
przyznając tym samym, że Udałow również ma prawo do istnienia. — Nie masz
9
pojęcia, jak sprytni są nasi ideologiczni przeciwnicy. Co to dla nich podszyć się pod mojego znajomego sąsiada Udałowa?
— A gdzie w takim razie jest Udałow?
— Coś czepił — gdzie i gdzie! Nie ma Udałowa! Zakopali. Może sam go
zakopałeś!
— To znaczy — sam siebie zakopywałem?
— Wiesz co? Przestańmy udawać, dobrze?
— Ja ci to jeszcze przypomnę. Prosiłeś mnie wczoraj, żebym ci pożyczył ko-
newkę? Teraz za cholerę ci nie dam.
— Ty mnie nie strasz. Twoja wdowa mi da.
|