Fletcher przyznał, że to całkiem ciekawa hipoteza, lecz
wołał wierzyć, iż załoga statku nie jest całkiem ślepa, ale dysponuje jakimś innym rodzajem „wzroku”. Na przykład widzi w paśmie promieniowania elektromagnetycznego.
— Jeśli tak, to dlaczego posługują się czymś w rodzaju brajla? — spytał Conway,
jednak Fletcher nie odpowiedział, gdyż po bliższych oględzinach zauważył, że każ-
da z chropawych łat ma własny, niepowtarzalny niczym odcisk palca, skomplikowany
wzór.
Śluza przypominała poszycie statku. Ściany, podłogę i sufit wykonano z nagich me-
talowych płyt. Było tam dość miejsca, aby ludzie mogli stanąć wyprostowani, chociaż
dwie następne płytki zamków przy zewnętrznym i wewnętrznym włazie umieszczono
303
ledwie kilka cali nad podłogą. Można też było dostrzec kilkanaście wyraźnych, chyba świeżych rys, jakby całkiem niedawno przenoszono tędy coś ciężkiego o ostrych krawędziach.
— Ta forma życia może mieć całkiem nietypową fizjologię — powiedziała Murchi-
son. — Bardzo rosłe istoty z chwytnymi kończynami niemal na poziomie ziemi? A mo-
że statek został zbudowany dla jakiejś małej rasy, ale korzysta z niego, czasowo albo na stałe, jakiś większy gatunek? Jeśli to drugie, działania ratunkowe byłyby łatwiejsze, bo odpadłoby zapewne ryzyko ksenofobicznych reakcji, jak to bywa u ras wiedzących już,
że istnieją jeszcze inne gatunki inteligentne, które w razie czego mogą im przybyć na pomoc. . .
— Bardziej skłaniałbym się ku przypuszczeniu, że to luk towarowy, proszę pani —
powiedział kapitan przepraszającym tonem. — I jego rozmiary są dostosowane do wiel-
kich ładunków. Możemy iść dalej?
Murchison bez słowa pomajstrowała przy swoim reflektorze, poszerzając wiązkę
światła. Kapitan i Conway zrobili to samo.
304
Fletcher już wcześniej się upewnił, że w statku nie straci dwustronnej łączności z pozostałymi na zewnątrz Haslamem i Chenem oraz czekającym w centrali Rhabwara Doddsem. Starczyło przytknąć antenę skafandra do metalowej ściany, a cały statek
stawał się jedną wielką anteną. Kapitan przyklęknął i obrócił płytkę umieszczoną obok zewnętrznej pokrywy śluzy, która natychmiast się zamknęła, a następnie powtórzył operację przy wewnętrznym włazie.
Przez kilka sekund nic się nie działo, po czym usłyszeli syk wdzierającego się do
śluzy powietrza i poczuli, jak ciśnienie otaczającej atmosfery zaczyna napierać na ich skafandry. Gdy wewnętrzny właz otworzył się całkowicie, ukazując ciemny korytarz,
Murchison zaczęła pracowicie postukiwać palcami w kontrolki analizatora.
— Czym oddychają? — spytał Conway.
— Chwilę, sprawdzam raz jeszcze. — Nagle uniosła przesłonę hełmu i uśmiechnęła
się.- Czy to wystarczy za odpowiedź?
Conway też rozhermetyzował hełm. Przez chwilę lekko szumiało mu w uszach.
— Mamy więc do czynienia z ciepłokrwistymi tlenodysznymi przywykłymi do ci-
śnienia zbliżonego do ziemskiego — powiedział. — To ułatwi przygotowanie izolatki.
305
Fletcher zawahał się, ale po chwili też otworzył hełm.
— Najpierw musi ich znaleźć — rzucił.
Wyszli na korytarz o metalowych ścianach, na których nie było żadnych znaków
szczególnych oprócz licznych rys i wgłębień. Takie same ślady widoczne były również
na suficie. Przejście ciągnęło się około trzydziestu metrów w kierunku centrum statku.
Na końcu leżało coś przypominającego plątaninę prętów wyrastających z ciemniejszej,
metalowej masy. Murchison pobiegła tam, stukając magnesami.
— Ostrożnie, proszę pani! — zawołał kapitan. — Jeśli doktor ma rację, wszystkie
kontrolki, przełączniki, instrukcje i ostrzeżenia opatrzone są tutaj pismem dotykowym i na pewno wszystko wciąż jest pod napięciem, bo w przeciwnym razie śluza by nie
zadziałała. Skoro załoga żyła i pracowała w całkowitych ciemnościach, musimy rozpo-
znawać teren nie wzrokiem, ale dłońmi i stopami. I nie dotykać niczego, co przypomina ślady korozji.
— Będę uważać, kapitanie! — odkrzyknęła Murchison.
Fletcher spojrzał na Conwaya.
306
— Ten właz ma pod dolną krawędzią taką samą płytkę jak tamten w śluzie, ale obok jest jeszcze jedna. — Skierował światło lampy na ścianę i wskazał mniejszy krążek
znajdujący się kilka cali na prawo od pierwszego. — Zanim pójdziemy dalej, chciałbym
sprawdzić, co to jest.
— Dobrze, bo na razie wiemy tylko, że to nie jest włącznik światła — powiedział
z uśmiechem Conway.
Fletcher przyklęknął pod ścianą, a po chwili Murchison aż zatchnęła się ze zdumie-
nia, gdy korytarz zalało żółtawe światło. Jego źródło znajdowało się gdzieś na drugim końcu pomieszczenia.
— Bez komentarza — oznajmił kapitan.
Conway poczuł, że się rumieni, i mruknął coś, że oświetlenie zamontowano pewnie
dla wygody widzących gości.
— Jeśli to był jeden z gości, nie można powiedzieć, że miał tu wiele wygód —
powiedziała Murchison, która dotarła już do końca korytarza. — Spójrzcie tylko.
Korytarz skręcał na prawo, ale przejście blokowała ciężka kratownica, którą coś wy-
rwało z mocowań w ścianie. Za nią sterczały z sufitu i ścian dziesiątki powykręcanych 307
pod różnymi kątami prętów, jednak to nie one przyciągnęły uwagę ludzi, ale leżące w rumowisku ciała trzech obcych. Otaczały je wyschnięte ślady płynów ustrojowych.
Conway od razu spostrzegł, że trupy należą do dwóch różnych typów
fizjologicznych. Większy przypominał Tralthańczyka, był jednak mniej masywny i miał
grubsze nogi wyrastające spod półkolistego pancerza, który świecił się nieco na krawę-
dziach. Z otworów w górnej części kostnej kopuły wystawały cztery długie i raczej
cienkie macki zakończone płaskimi kościanymi płytkami w kształcie grotów o ząb-
kowanych krawędziach. Spomiędzy kończyn wyrastała głowa z olbrzymim otworem
gębowym, z którego wyzierał las zębów. Dwoje głęboko osadzonych oczu zajmowało
w niej naprawdę niewiele miejsca. Prawdziwa organiczna maszyna do zabijania, pomy-
ślał w pierwszej chwili Conway.
Przypomniało mu to, że wśród personelu Szpitala są przedstawiciele kilku gatun-
ków, które chociaż zyskały wielką inteligencję i wrażliwość, zachowały naturalne wy-
|