Kapitan zmienia natychmiast zdanie o opanowaniu języka francuskiego przez „naszego polskiego asystenta”. Zasypuje teraz Szermierza lawiną słów, z których ten ani jednego nie może zrozumieć. Wreszcie eleve zdobywa się na prośbę, by kapitan mówił wolno, ponieważ nic nie rozumie. 1 Le matelot (franc.) - marynarz. Kapitan razem z oficerami jest zupełnie zdezorientowany: czy eleve udawał na manewrach, że umie, czy udaje teraz, że nie umie? Gdy po sześciu miesiącach wychodzili z Le Havre w następny rejs do Indochin, Szermierz dziwił się bardzo, że wówczas nie rozumiał tak prostych i łatwych słów. * * * Tymczasem w Polsce powstały pierwsze przedsiębiorstwa żeglugowe: Żegluga Polska oraz Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe. To ostatnie posiadało wtedy cztery parowce towarowo-pasażerskie, utrzymujące komunikację pomiędzy Gdańskiem a Londynem i Hull: „Premier”, „Warszawa”, „Łódź” oraz „Rewa”. Trafiłem na „Rewę” w charakterze starszego marynarza. Zamieszkałem w klasycznym kubryku, niemal takim samym jak na starych żaglowcach, wciśniętym w sam dziób statku PRZED MASZTEM1. Przez kubryk przechodziły dwie grube rury, którymi biegły łańcuchy kotwiczne. Pomiędzy nimi zamocowano żelazny piecyk, coś w rodzaju litewskiego „znicza”. Do burt - jak gniazda jaskółcze - było przyczepionych osiem koi. W kubryku tym mieszkało osób sześć i pół: sześciu starszych marynarzy oraz chłopak do obsługiwania nas. Po zamustrowaniu na statek wprowadził mnie do kubryku bosman, z wyglądu prawdziwy Tomcio Paluch z dużymi wąsami. Był to Kaszub o ptasim nazwisku, posiadający - jak się później dowiedziałem - trzynaścioro dzieci. Z tego co mówił do mnie, niewiele zrazu rozumiałem. Rzuciłem swój worek marynarski na wskazaną koję i przedstawiłem się siwemu marynarzowi siedzącemu na wyższej koi z nogami spuszczonymi nad moją. Też Kaszub, miał dla odmiany nazwisko czysto rybie. Bosman mówił dużo, ten - dużo milczał. Po kubryku uganiał się miły, mały i dobrze odżywiony chłopak - Tadzio. Od niego dowiedziałem się, że przyniesie mi czystą bieliznę pościelową, poduszkę i koce; że oprócz śniadania, obiadu i kolacji prowiant wydawany jest na cały tydzień, że o kawę lub herbatę troszczy się on, jak również o obiad i kolację. Kubryk jaśniał czystością. Sufit i ściany pokrywał miałki korek zamalowany białą olejną farbą. Koje również były pomalowane na biało, z wyjątkiem szerokich desek chroniących przed wypadnięciem, które pociągnięto ciemnym lakierem. Pokład idealnie wyszorowany, żarówki paliły się pod czysto wymytymi szkłami ochronnymi. Duży stół, doczepiony do ściany kubryku, zaścielał czysty obrus towarzystwa Ellermans Wilson Linę, z którego wzięło swój początek Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe. Nad 1 Wyrażenie „przed masztem” było synonimem służby w charakterze zwykłego marynarza. Oficerowie mieszkali zawsze na rufie. stołem wisiała polska bandera. W kubryku było ciepło od rozpalonego piecyka, koło którego stała skrzynia żelazna z węglem. Szybko przebrałem się w robocze drelichy i ruszyłem na pokład do roboty. Dołączyłem do cieśli i pozostałych marynarzy zajętych „zejklarem”, czyli przygotowywaniem statku do wyjścia w morze. Zakładaliśmy w otworach ładowni szersztoki - szerokie żelazne szyny, na których opierają się dwumetrowej długości i przeszło pół metra szerokie deski łukowe. Dopiero na to wszystko przychodzą po trzy brezenty z grubego płótna, specjalnie impregnowanego. Brezenty zaciska się żelaznymi sztabami i za-klinowuje dębowymi kołkami. Potem całą ładownię „la-szuje się” grubymi, trzycalowymi linami, które tworzą coś na kształt sieci na brezentach. Do „zejklaru” należy też opuszczenie w przygotowane gniazda, rozbrojenie i umocowanie olbrzymich bomów ładunkowych. Przy pracy poznałem bliżej swego kolegę z wachty. Spytał mnie o imię, a gdy mu powiedziałem, wymienił swoje - Romek. Oznajmił mi, że będziemy mówili do siebie po imieniu i w przerwie „na papierosa” spytał, czy znam dowcip o jego ciotce i kocie? Powiedziałem, że jeszcze nie, więc zaczął mi zaraz opowiadać: ciotka jego mieszka w Gdańsku i ma czarnego kota oraz papugę... Ale w tej chwili bosman przerwał mu opowiadanie, wołając: - Diachli, Romek! Baum jest ruten1, a ty o tym kocie... Romek skończył palić i zaczęliśmy klarować borny nad ładowniami. Całe zwoje lin należało zwinąć i związać - ładownia po ładowni, aż do wieczora. W śnieżycy, która ogarnęła port, skończyliśmy „zejklar”. Podczas manewrów wyjściowych znalazłem się na rufie. W oczekiwaniu na puszczenie ostatniej liny rufowej Romek zdążył mi opowiedzieć, że ciotka razem z kotem i papugą mieszkała w Gdańsku, na czwartym piętrze. I znów musiał przerwać opowiadanie, bo trzeba było zwolnić tę ostatnią rufową linę, potem ją wybrać i sklarować. Gdy oddaliśmy pilota, była dwudziesta z minutami. Poszedłem na oko. Stojąc wśród wichury i śnieżnych szkwałów usiłowałem zobaczyć jakieś światło, by dać o nim znać na mostek. Służył do tego ogromny dzwon: jedno uderzenie - światło z prawej burty, dwa uderzenia w dzwon - światło z lewej burty, trzy uderzenia - światło na kursie, to znaczy przed dziobem. Chłód straszny. Nie przypuszczałem, iż na wodzie zimą może być aż tak zimno. Byłem cały niemal zdrętwiały. Myślałem, że nigdy nie doczekam się zmiany. 1 Baum jest ruten (żargon kaszubsko-marynarski) - bom jest na zewnątrz. Przyszedł wreszcie Romek, by mnie zmienić. Miałem teraz pełnić dyżur na
|